Na kursach ekonomii ciągle nauczają, że w gospodarce rynkowej ścierają się dwie siły – sprzedawcy i nabywcy – które w zależności od dochodów i kosztów wytwarzania kształtują na rynku stan równowagi. Efektem powinna być podaż równa popytowi oraz optymalne wykorzystanie czynników produkcji.
Zaraz po tej konstatacji szanujący się wykładowca przystępuje do wymieniania ograniczeń i wyjątków od tej reguły. Tak licznych, że w istocie ją przekreślających.
Sytuację na rynku w istotny sposób zmieniają regulacje prawne ingerujące w gospodarkę, ukształtowane zwyczaje, lobbing, nie zawsze zgodne z prawem protesty społeczne i „konsultacje uliczne". Wiadomo o tym od dawna. Dość długo optymiści mogli jednak przekonywać, że owe siły pozarynkowe wzajemnie się równoważą. I nawet jeśli ostatecznie nie udaje się osiągnąć stanu idealnej równowagi, odchylenia nie są istotne.
Takie utrzymywanie „równowagi regulowanej" wymagało jednak nieprzekraczania pewnych granic przez czynniki zakłócające ten stan.
Niektóre granice można było określić ilościowo. Na przykład: deficyt nie większy niż 3 proc. PKB, udział szarej strefy nie większy niż 15 proc. PKB, podaż pieniądza nie większa niż... (tu zgody nie było, choć każdy zdawał sobie sprawę, że jakaś granica istnieje). W innych kwestiach dopuszczalny poziom zakłóceń był ustalany intuicyjnie. Wiadomo było, że pracownicy muszą czasem postrajkować, podatnicy nieco oszukać fiskusa, a wyborcy od czasu do czasu zdemolować jakieś obiekty publiczne.