Co to się działo, prezydent Nicolas Sarkozy krzyczał na prezydenta Lecha Kaczyńskiego, przewodniczący Jose Manuel Barroso groził, że Polska straci dotacje. A ostatnie wystąpienie duńskiej premier, pamiętacie? Helle Thorning-Schmidt bała się, że odrzucając stachanowskie normy redukcji CO2, Polska utraci status odpowiedzialnego narodu.
Pewnie, że pamiętacie. Czerwoni byliście ze wstydu. A potem wszyscy przygryzaliście wargi – żeby tylko naszemu premierowi udało się wcisnąć ekstrakrzesło przy stole paktu fiskalnego. Przyjaciele rządu trzymali kciuki od Pirenejów po Islandię. I nic.
Aż tu nagle, przez nikogo nieproszony wybitny amerykański ekonomista w wybitnym amerykańskim magazynie „Forbes" napisał, że czas na wymianę stołków w G20. W miejsce Argentyny należy tam wprowadzić Polskę. Pod rządami Kirchnerów – najpierw męża, teraz żony – Buenos Aires fałszuje dane makroekonomiczne, odebrało suwerenność Bankowi Centralnemu, nacjonalizuje, kantuje i kto wie, czy znowu nie zbankrutuje. A jakże, chcemy w jej miejsce Polski? Jedynego kraju z takim wzrostem gospodarczym na Starym Kontynencie – wtóruje „Forbesowi" prestiżowy tygodnik „The Economist". Za nimi jeszcze kilku znaczących ekonomistów.
Hola, hola, a procedury? Nic prostszego. W 1986 roku na szczycie Regan – Gorbaczow w Rejkiawiku, kiedy skończył się czas i procedury nakazywały zamknięcie rozmów, przywódcy o godzinę cofnęli zegarki na Islandii. Nie takie procedury „odprocedowywano". Państwo pamiętacie, że zanim mieliśmy G20, było G6, potem zrobiło się G7. Rosja bardzo chciała należeć do tej grupy, ale nie szło uznać ją za najbardziej uprzemysłowioną potęgę. Wiadomo, procedury. Niewiele myśląc, prezydent Bill Clinton zaproponował formułę G7+1. Teraz wystarczy zrobić G20-1+1.
Przywódcy, którzy potrafili wolnym rynkiem uzasadnić dopłaty rolne, troską o demokrację przyjęcie bez referendum unii fiskalnej, z pewnością dadzą sobie radę z prostą arytmetyką. Jeśli zechcą.