Bo głosił za dużo przetargów w jednym czasie, bo  wybrał najtańsze oferty, bo nie chciał podnosić wartości kontraktów. Winne są też niepokoje polityczne na Bliskim Wschodzie, które wpłynęły na wzrost ceny ropy, a co za tym idzie – asfaltu. Winne są też kryzys gospodarczy i banki, które wycofują się z finansowania inwestycji drogowych.

Dopiero wczoraj, jako pierwszy, profesor Leszek Balcerowicz głośno powiedział, że na liście odpowiedzialnych za kondycję finansową powinno się umieścić zarządy firm. To one podejmowały decyzje o zaangażowaniu się w te, a nie inne kontrakty, na takich, a nie innych warunkach. Biznes bez ryzyka rzadko bywa opłacalny. Trzeba jednak jak w golfie znać swoje możliwości i wiedzieć, jak daleko można się posunąć.

Na polskim rynku działa ok. 250 firm ubiegających się o rządowe przetargi. W ostatnim czasie upadła jedna, w przypadku kolejnych dwóch mamy wnioski o ogłoszenie upadłości. Z polskich placów budowy dróg w ciągu ostatniego roku zwinęli się Chińczycy, Macedończycy i Hindusi. Tak czy inaczej zostało jeszcze ok. 240 firm, które mogą dokończyć rozpoczęte przez nich inwestycje.

Rynek budowy dróg się nie zawali. Tak jak w latach 2000 – 2004, gdy mimo upadłości kilku deweloperów i spółdzielni mieszkaniowych w samej Warszawie nie zniknęła z powierzchni ziemi cała branża zajmująca się budową nowych mieszkań.

Ważne, by wszyscy – i szefowie firm budowlanych, i zlecający kontrakty budowlane – wyciągnęli wnioski na przyszłość i spotkali się w połowie drogi. Polskiej gospodarce kolejne upadłości nie pomogą.