W rzeczywistości przerzucenie na nich opłat, pobieranych do tej pory od akceptujących karty handlowców, nic dla nich nie zmieni. Bo w ogólnym rozliczeniu to i tak klient jest obciążany kosztami funkcjonowania systemu kartowego. Prowizje są wliczone w cenę towaru czy usługi.
Ale tak naprawdę chodzi o obniżenie prowizji, które płacą handlowcy przyjmujący płatności kartami kredytowymi. Gdyby prowizje spadły, to sklepy i punkty usługowe chętniej akceptowałyby płatności plastikowym pieniądzem. Obecnie ponoszą one z tego tytułu dwukrotnie wyższe koszty, niż wynosi średnia w Unii Europejskiej. I nie ma żadnego racjonalnego powodu, żeby tak było poza pazernością tych, którzy na systemie kartowym zarabiają.
Od ponad pół roku pod egidą Narodowego Banku Polskiego toczą się negocjacje w sprawie obniżenia prowizji płaconych przez handlowców. Udało się do tego przekonać i wydające karty banki, i rozliczającą transakcję organizację Visa. Ze wspólnego frontu wyłamał się tylko MasterCard, pokrętnie tłumacząc, że owszem, niektóre prowizje to nawet obniży, ale do żadnego porozumienia nie przystąpi, bo boi się posądzenia o zmowę cenową.
Polacy pokochali karty płatnicze, bo używanie ich jest bardzo wygodne. Kawałek plastiku zajmuje w portfelu mniej miejsca niż zwitek banknotów czy garść monet. Dotychczas było nam wszystko jedno, jakie logo widnieje na naszej karcie. Ale jeśli przed dokonaniem transakcji sprzedawca powie nam, że jak zapłacimy jedną kartą, to rachunek będzie niższy, a jak inną wyższy, pewnie zacznie mieć to dla nas znaczenie. I wtedy możemy stracić serce do organizacji przekonującej nas w reklamach, że za wszystko, oprócz emocji, można zapłacić kartami z jej logo.