A w urzędach pracy zarejestrowanych jest jeszcze więcej osób, niż wynika z tych danych, bo są tam też ci, którzy nie szukają pracy, a chcą mieć dostęp do opieki zdrowotnej. Płace coraz większej grupy ludzi przestają nadążać za wzrostem cen. A właściciele firm coraz wyraźniej zastanawiają się nad tym, czy uda im się przetrwać przyszły rok z taką samą załogą, czy będą zwalniali. Ale dajemy sobie radę.
Co prawda kupujemy coraz bardziej ostrożnie, lecz nastroje konsumenckie, choć spadają, to nie jest to upadek na łeb, na szyję. Jeśli kogoś żałujemy, to ludzi młodych, bo ich szanse na otrzymanie pracy są znacząco mniejsze niż pozostałych na jej utrzymanie. A większość z nas pamięta nie tylko obawy o stan gospodarki i prywatnych kieszeni sprzed czterech lat, ale też z przełomu poprzedniej dekady. Wtedy bezrobocie wzrosło – co warto przypomnieć – do prawie 20 proc. I jakoś przetrwaliśmy.
Ale gdy myślę o kolejnym spowolnieniu i pamiętam problemy sprzed lat, to żal mi tych wszystkich decyzji, jakie nie zapadły, tych wszystkich rozwiązań, jakich nie wprowadziliśmy w życie, by zmniejszać skalę spowolnienia, gdy nadejdzie kolejny dołek wzrostu gospodarczego. Nie są one spektakularne i pewnie nikt by nie zwrócił na nie uwagi, ale efekty mogłyby nam pomóc zmniejszyć skalę spowolnienia.
Wciąż nie mamy sprawnego systemu pomocy socjalnej. Jeśli ktoś już wpadnie w jego tryby, ma niewielką szansę, by się z niego uwolnić. Bo system jest tak skonstruowany, że dajemy przede wszystkim pieniądze, a nie szansę na samodzielność. A po to, by świadczenia wydawać (albo zabierać), dziesiątki urzędników, zamiast pomagać, muszą wypisywać miliony dokumentów.
Paradoks polega na tym, że dwoje dorosłych niepracujących rodziców z rodziny wielodzietnej może otrzymać w ramach pomocy socjalnej więcej pieniędzy, niż gdyby pracowali.
Nie wiadomo, dlaczego od 1999 roku nie udaje się rozdzielić statusu bezrobotnego od ubezpieczenia zdrowotnego. A rozwiązanie tego problemu (które zmniejszyłoby stopę bezrobocia o 30 proc.) urasta do wagi Nagrody Nobla z ekonomii.