Nie oznacza to oczywiście, że nie może istnieć jako wzór, cel i mit zarazem.
„Jestem za likwidacją wszystkich państw europejskich po to, żeby powstało jedno państwo europejskie, a nie oddzielne byty jak Niemcy, Francja, Polska" – oświadczył z trybuny sejmowej Janusz Palikot. Stał się tym samym pierwszym polskim entuzjastą eurofederacjonizmu, dołączając do grona takich polityków i intelektualistów jak Ulrich Beck, Robert Menasse czy Daniel Cohn-Bendit.
Eurofederacjonizm jak
każda koncepcja polityczno-społeczno-gospodarcza ma wymiar ideologiczny i praktyczny. Zwolenników tej pierwszej sfery jest mniej więcej tylu, ilu zdeklarowanych „narodowców" domagających się natychmiastowego rozwiązania Unii, ale zdecydowanie mniej niż eurorealistów. Ci ostatni nie wykluczają pełnej integracji w przyszłości, ale uznają ją za nierealną dzisiaj i dlatego opowiadają się za utrzymaniem status quo z niewielkimi zmianami.
Ideologia nie musi idealnie zgadzać się z faktami. Eurofederacjoniści mogą powoływać się na empirię i próbować dowodzić, że zjednoczenie Europy przyniosłoby wielkie korzyści. Janusz Palikot ma oczywiście rację, mówiąc o zyskach z niskich kosztów emisji wspólnych euroobligacji, możliwości oddziaływania na ceny na rynkach towarowych, mniejszych kosztach transakcyjnych czy większych możliwościach politycznych wynikających choćby z posiadania jednej z najsilniejszych na świecie armii.
Można nawet wzmocnić te argumenty, twierdząc, że mała integracja rozpoczęta 18 kwietnia 1951 r. (podpisanie traktatu paryskiego i utworzenie Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali) przyniosła Europie wymierne korzyści i że bez niej – a nikt poważny temu nie zaprzecza – kraje europejskie rozwijałyby się wolniej. Ba, można nawet dowodzić, że przy pełnej integracji nie doszłoby do obecnego europejskiego kryzysu finansów publicznych. Bo regiony europejskie nie mogłyby zadłużyć się na taką skalę, a państwa pozostające poza Unią, gdyby chciały utrzymywać duży deficyt fiskalny, musiałyby przejść przez oczyszczający kryzys walutowy.