Majowie nie zdołali odkryć koła – i w ogóle w sprawach gospodarczych okazali się beznadziejni – ale na liczeniu czasu podobno się znali. Więc skoro patrząc w gwiazdy stwierdzili, że będzie koniec świata, rzecz należy potraktować z całą powagą.
Ogólnie rzecz biorąc, z problemem końca świata (przynajmniej gospodarczego) nauczyliśmy się w ciągu minionych kilku lat żyć i jako tako funkcjonować. Najpierw koniec świata nastąpił 1 stycznia 2000. Zdaniem niezwykle wpływowych osobistości (specjalistów od systemów informatycznych, a więc postaci w dzisiejszych czasach znacznie ważniejszych od starożytnych astronomów) samoloty miały spaść z nieba, prąd miał przestać płynąć, rakiety balistyczne miały same się odpalić, a emeryci – przestać dostawać emerytury. Skończyło się jednak tylko na strachu i dziesiątkach miliardów dolarów honorariów, które zainkasowali owi specjaliści za przejrzenie starych programów komputerowych – generalnie po to, by stwierdzić, że żadnych poważnych zagrożeń w nich nie ma.
Potem koniec świata nastąpił 15 września 2008, kiedy zbankrutował bank Lehman Brothers. Należał on do grupy banków inwestycyjnych – najbardziej podziwianych i dochodowych instytucji finansowych świata, o których jeden z ich liderów z całą skromnością powiedział, że „wykonują pracę Pana Boga". Powszechnie oczekiwano finansowego Armageddonu, który jednak nie nastąpił. Przyjemnie nie było, była recesja i giełdowo-bankowy kryzys, ale globalna gospodarka jakoś się od tego nie rozpadła.
Kolejny finansowy koniec świata nastąpił 5 sierpnia 2011, kiedy agencja S&P obniżyła ocenę wiarygodności kredytowej rządu USA. Starsi ludzie na pewno przyznają: jeśli coś było na tym świecie pewne, to tylko dolar. Kiedy okazało się, że nawet tu nie mamy żadnej gwarancji, a na domiar złego część ekonomistów zaczęła straszyć potencjalnymi katastrofalnymi skutkami nadmiernego zadłużenia USA i beztroskiego druku przez Fed bilionów pustych dolarów, właściwie należało oczekiwać natychmiastowego wyparowania resztek zaufania do pieniądza, a w ślad za tym – powrotu do epoki kamienia łupanego. Ale jakimś cudem wcale się tak nie stało.
Wygląda więc na to, że z końcem świata to jednak chyba przesada. W dodatku jeśli państwo czytają ten felieton, to chyba znaczy, że świat wcale się nie skończył 21 grudnia. A skoro tak, to zamiast szykować się na apokalipsę, lepiej po prostu przygotować się na gospodarczo trudne czasy, które trzeba będzie przetrwać. Na możliwą ogólnoeuropejską recesję, która w najlepszym razie zacznie się powoli kończyć w połowie przyszłego roku. Na potężne spowolnienie gospodarcze w Polsce, zwłaszcza w nadchodzących dwóch kwartałach. Na prawdopodobne dalsze wybuchy rynkowego pesymizmu wywołane żółwim tempem, w jakim strefa euro rozwiązuje problemy groźby bankructwa krajów Południa. Na możliwy dreszczowiec związany z poszukiwaniem trudnego kompromisu w sprawie nadmiernego zadłużenia rządu USA. I na jeszcze inne rzeczy, które mogą nas nieprzyjemnie zaskoczyć. Ale końca świata raczej nie spowodują.