Szef „Solidarności" Piotr Duda apelował ostatnio, aby wzorem ratowanych przez państwa banków wyłożyć pieniądze publiczne na ratowanie upadającej prywatnej Stoczni Gdańskiej. Po to, by zachować miejsca pracy. Chwytliwy to argument i dla dobra dyskursu publicznego wypada się z nim szczegółowo rozprawić.
Zacząć należałoby od tego, że banki w Polsce ratowane z pieniędzy publicznych nie były. Ratowano natomiast ich matki z pieniędzy podatników niemieckich, włoskich, angielskich czy amerykańskich. Ratowano je, ale nie ze względu na zachowanie istniejących tam miejsc pracy, a dlatego że były systemowo krytyczne, czyli ich upadek doprowadziłby poprzez efekt domina do upadku innych banków – ale, co ważniejsze, do upadku firm, fabryk, a także i stoczni uzależnionych od finansowania bankowego. Udzielana pomoc miała charakter tymczasowy, banki po odrobieniu strat wykupywały (i nadal wykupują) pomoc państwa. Aby uniknąć tego moralnego szantażu w przyszłości, politycy europejscy od kilku lat starają się wprowadzić tzw. unię bankową. Po to, aby poprzez ściślejszy monitoring nie musieć w przyszłości brać na barki podatników błędnych decyzji popełnianych przez prywatne banki. Analogia pomiędzy potrzebą ratowania stoczni a ratowaniem banków jest ze wszech miar chybiona.
Jednocześnie zanim zgłosi się jakiekolwiek postulaty wobec Stoczni Gdańskiej, należałoby sobie przypomnieć, jaka była jej historia w realiach wolnego rynku. Najpierw miała ją uratować Barbara Johnson-Piasecka, ale szybko z tej transakcji się wycofała. W 1996 r. Stocznia zmuszona była ogłosić upadłość... i uratował ją Skarb Państwa, dzięki czemu kontynuowana była produkcja. Zapewne już mało kto pamięta ten wątek, ale po ogłoszeniu upadłości składki na dokapitalizowanie stoczni zbierało... Radio Maryja. Nie wiemy, co się stało z tymi pieniędzmi, jednak Stocznia w 1998 r. została sprzedana Trójmiejskiej Korporacji Stoczniowej. Stoczni Gdańskiej jednak nie udało się uratować i po kilku latach ponownie za długi przejęło ją państwo w postaci ARP. W 2007 r. większość udziałów w Stoczni przejął ukraiński ISD, który jest jej właścicielem do dzisiaj, przy współudziale Skarbu Państwa. Cały czas jednak funkcjonuje na stratach. Stąd ciągłe zabiegi polityków o bogatego inwestora. W 2009 r. jeden z zabawniejszych pomysłów miał ówczesny minister skarbu Aleksander Grad, który zabrał premiera Donalda Tuska do Kataru w nadziei, że Katarczycy wyłożą poważne pieniądze na stocznię. Oczywiście nic z tego nie wyszło. Jednocześnie toczyły się spory z Komisją Europejską o to, czy przyznawana stoczni pomoc jest niedozwoloną pomocą publiczną, czy też nie. Ostatecznie Komisja zaakceptowała plan naprawy stoczni, który do dziś nie jest realizowany.
Cała ta dwudziestoletnia historia to obraz nędzy i rozpaczy. Wynikający z prostego powodu – stocznia od zawsze liczyła – i dostawała – pomoc od państwa. Wydawaliśmy setki milionów złotych na nierentowne przedsięwzięcie. Wydajemy nadal, bo stocznia nie płaci składek na ubezpieczenie społeczne – a jak chyba wszyscy wiedzą – ktoś za to musi ostatecznie zapłacić. Państwowe stocznie są nierentowne nie z powodu trudnego rynku, tylko na skutek powiązań politycznych. I historii. Obok bowiem funkcjonuje prywatna Stocznia Remontowa, która nie tylko statki remontuje, ale też buduje. I to z powodzeniem, bez wsparcia państwa!
Norweskie stocznie, dla których produkuje Stocznia Gdańska, nie kryły tego, że produkcja w ich stoczniach jest nierentowna. Nie można zrobić lepszego prezentu Norwegom, niż dofinansować z pieniędzy polskich podatników ich przemysł stoczniowy. Stocznia Gdańska jest nierentowna, bo nie działa jak normalne przedsiębiorstwo na rynku. Dofinansowywanie jej będzie wspieraniem nieuczciwej konkurencji, prywatne podmioty bowiem pomocy takiej nie dostają. Zauważmy też, że wieloletnie wsparcie ARP w żaden sposób nie doprowadziło do rentowności tej firmy. Z przerażeniem obserwuję pomysły budowy państwowego holdingu stoczniowego skupiającego stocznie Nuta, SMW, Gryfia, Synergia 99, Mostostal Chojnie. Bo to przecież najlepsza droga do powtórzenia żenujących dwudziestu lat Stoczni Gdańskiej, tyle że na znacznie większą skalę. Ciekawe, ile jeszcze w Motławie musi wody upłynąć, aby Polak mógł być mądry po szkodzie...