Działalność biur podróży jest z zasady niezwykle mało rentowna. W najlepiej wypadającej pod tym względem w Europie Skandynawii jest to 6–8 proc., w Czechach 3–4 proc., a w Polsce... około zera procent. Jeśli podliczyć dziesięć największych biur, okaże się, że średnio miały one w 2012 r. 0,23-proc. rentowność. Nic więc dziwnego, że od nastrojów na rynku zależy być albo nie być wielu touroperatorów. Konkurencja jest ogromna. Mamy w Polsce 3200 biur podróży, z czego kilkadziesiąt prowadzi turystykę masową opartą na czarterach. Kto zaproponuje niższą cenę, ten sprzeda swój produkt, bo ciągle większość klientów kieruje się w wyborze przede wszystkim ceną.

Touroperator jest ściśnięty jak w imadle. Z jednej strony, żeby sprzedać  wycieczki, musi  maksymalnie opuścić cenę, licząc, że sprzeda ich dużo. Z drugiej, jeśli weźmie przed sezonem za dużo towaru (miejsc w hotelach i samolotach) i nie sprzeda w zadowalającej liczbie – będzie miał murowaną stratę. Do tego dochodzą inne elementy, które mogą mu pokrzyżować plany, a na które nie ma najmniejszego wpływu – wahania kursów walut, zmiany cen paliw, wydarzenia społeczne i polityczne w krajach docelowych (vide arabska wiosna) lub zjawiska przyrodnicze, jak erupcje wulkanów, trzęsienia ziemi, sztormy itp.

Może byłoby mu łatwiej się z tymi problemami zmierzyć, gdyby odpadł pierwszy czynnik – obawy klientów. Niestety, do dzisiaj Polska nie dopracowała się solidnych rozwiązań prawnych, które zabezpieczałyby w pełni klientów biur. Tak jak nakazuje unijna dyrektywa 90/314. Gdyby turyści wiedzieli, że nie stracą pieniędzy i dokończą rozpoczęty urlop, chętniej wsiadaliby do samolotów do Egiptu, Turcji czy Grecji.

O to toczy się spór między branżą a Ministerstwem Sportu i Turystyki. Na razie resort wygrywa – polskie prawo nie spełnia unijnej dyrektywy. Cierpi branża, cierpią turyści.