Frustracja branży mięsnej nie dziwi o tyle, że jeszcze przed wejściem zakazu uboju rytualnego bez ogłuszania, czyli 1 stycznia 2013 roku minister rolnictwa Stanisław Kalemba obiecał jej, że kwestia przywrócenia uboju rytualnego to kwestia tygodni. Minęło ponad pół roku, a rozstrzygnięć, które ostatecznie ustabilizowałyby sytuację na rynku i pozwoliło planować nie ma. Głosowanie nad uregulowaniem tych kwestii zaplanowane jest dopiero na przyszły tydzień.
Jeżeliby mierzyć poparcie społeczne „klikalnością" w portalach społecznościowych, to ubój rytualny w Polsce ma niewielu zwolenników. W piątek przed południem profil poświęcony mu na Facebooku „lubiło" około 40 osób...
Argumenty zwolenników uboju religijnego nie trafiają także do mnie, choć mięso jadam z apetytem. Nie przemawia do mnie straszenie coraz większym pogrążaniem się branży mięsnej w kryzysie czy utratą rynków, z których wypierają nas inne kraje UE, gdzie ubój jest dozwolony.
Polskie firmy nie mają na razie problemu ze zbytem na swoje produkty. Nadal rośnie eksport naszego mięsa na rynki Wspólnoty, coraz lepiej radzimy sobie na Dalekim Wschodzie czy Rosji. Być albo nie być branży nie zależy więc od krajów, gdzie jada się mięso zarzynanych krów czy kurczaków. Producenci wołowiny mają też wiele do zwojowania w Polsce, bo mięso to niemal zniknęło z naszych talerzy.
Jeżeli firmy i rolnicy mają kłopoty, to nie jest to z pewnością wina zakazu uboju rytualnego, ale wieloletnich zaniedbań. Dopiero fala czarnego PR w Czechach i na Słowacji oraz ostatnie wpadki z koniną w wołowinie uświadomiły branży spożywczej, że coś jest nie tak. Że nie da się dłużej działać według pokutującej u nas zasady: jakoś to będzie.