Na wniosek klientów unieważniły ich kredyty zaciągnięte we frankach szwajcarskich, uznając je za „złożone produkty finansowe o charakterze spekulacyjnym", a bankom nakazały zaakceptowanie zwrotu nominalnej kwoty po takim kursie, jaki obowiązywał w momencie zawarcia transakcji.
Póki coś takiego postulowali politycy, sprawa nie wyglądała zbyt poważnie (wiadomo, polityka). Kiedy jednak w grę wchodzą wyroki sądowe – choćby pierwszej instancji, od których pewnie banki się odwołają – rzecz staje się poważniejsza. W końcu prawo jest prawem. A skoro rozwiązanie umowy kredytowej nakazał sąd chorwacki, równie dobrze może to zrobić sąd polski.
Sądzę jednak, że polscy kredytobiorcy nie powinni wiązać zbyt wielkich nadziei z zagranicznymi wyrokami. Budzą one wiele wątpliwości i nie sądzę, by utrzymały się w sądach wyższych instancji, które zajmą się odwołaniami.
Po pierwsze, kredyt walutowy nie jest „złożonym produktem finansowym". Jest produktem dość prostym, opartym na klarownych zasadach i nie sądzę, by ktokolwiek z nas mógł twierdzić, że nie rozumie jego konstrukcji. Pomijam tu techniczne sztuczki związane na przykład z narzucaniem klientom niekorzystnego kursu wymiany, bo one oczywiście są możliwe do skutecznego zaskarżenia.
Po drugie, kredyt walutowy nie jest „produktem spekulacyjnym". Jest produktem, z którym wiąże się specyficzne ryzyko związane ze zmianami kursów walut, oczywiście bardzo trudnymi do przewidzenia. To nie czyni go jeszcze „produktem spekulacyjnym" – w końcu podpisując jakąkolwiek najprostszą nawet umowę finansową, bierzemy na siebie jakieś ryzyko związane z przyszłymi zmianami kursów, stóp procentowych, stopy inflacji, naszych dochodów. I sam fakt, że te wskaźniki zmieniły się akurat w stronę dla nas niepożądaną, nie wydaje się wystarczającą podstawą do rozwiązania umowy (podobnie jak nie można jej rozwiązać, gdyby te wskaźniki zmieniły się w drugą stronę).