Koronnym dowodem jest wyliczenie, ile jednostek towaru (ulubionym wskaźnikiem są litry paliwa) za swoją pensję może kupić Kowalski, a ile Schmidt. Oliwy (czy raczej benzyny) do ognia dolała niedawno „Gazeta Wyborcza", publikując artykuł „Awantura o zbyt niskie polskie płace". Dowodzono w nim, że Polacy są strasznie pokrzywdzeni, bo „według danych Komisji Europejskiej udział wynagrodzeń w PKB wynosi w Polsce obecnie 46 proc., a średnia dla UE wynosi aż 58 proc."
Życie jest zbyt krótkie, aby polemizować ze wszystkimi nonsensownymi twierdzeniami. Toteż ów wywód i dowód potraktowałem pogardliwym milczeniem. Miałem nadzieję, że dla każdego znającego choć trochę realia jest oczywiste, że skoro Polska ma najwyższy w Europie wskaźnik zatrudnienia w rolnictwie (a rolnicy sami sobie pensji nie wypłacają) oraz jeden z najwyższych wskaźników samozatrudnienia i zatrudnienia na umowach cywilno-prawnych (w gazecie był też artykuł potępiający powszechność umów śmieciowych), to relacja płac do PKB nie może być jakimkolwiek wskaźnikiem poziomu wynagrodzeń. Oczywiste jest również to, że wyliczanie relacji płacowych przy pomijaniu relacji PKB (wydajności pracy) przypomina narzekanie, iż Bałtyk jest chłodniejszy od Morza Śródziemnego. Co jasne, wątek upokorzenia płacowego został podchwycony przez inne popularne gazety oraz związki zawodowe domagające się podniesienia płacy minimalnej (choć w ciągu pięciu lat wzrosła o ponad 40 proc. i jest najwyższa wśród wszystkich nowych członków Unii).
Z tych wszystkich powodów bardzo dobrze się stało, że spokojną i rzeczową polemikę z płaczkami płacowymi podjął w „Rzeczpospolitej" pan Andrzej Halesiak („Podwyżki płac – droga na skróty do dobrobytu?"). Wychodząc z założenia, że o różnicach średnich płac między krajami decydują różnice w wynagrodzeniach w gałęziach „handlowalnych" (ang. tradeable; pozostałbym jednak przy określeniu oryginalnym), Halesiak wykazał, że w tych gałęziach wydajność pracy jest w Polsce o 70 proc. niższa niż w Niemczech.
Czy do tego wyliczenia można coś dodać? Proponuję dwa fakty z ostatniej chwili. Pierwszy to wyliczenia „Bloomberg BusinessWeek". Wynika z nich, że Polska, spośród krajów rozwiniętych w najwyższym stopniu, niweluje pierwotne różnice dochodowe (współczynnik Giniego obniżył się z 65 do 36 proc., znacznie bardziej niż w Norwegii czy Szwecji) poprzez system podatkowy i transfery.
Po drugie, warto przywołać to, co się dzieje na Ukrainie, gdzie trwają masowe protesty przeciwko decyzji o niepodpisywaniu traktatu stowarzyszeniowego. Bardzo często pada tam argument, że Polska, co prawda w zmiennym tempie, ale stale, się rozwija, goniąc kraje zachodu, a Ukraina, będąca przed dwudziestu laty w takiej samej sytuacji jak nasz kraj, stoi w miejscu. Także pod względem płacowym. Bo przypomnijmy, że przeciętna płaca na Ukrainie wynosiła w I półroczu 3233 UAH (ok. 1000 zł). Było to niecałe 30 proc. naszej średniej pensji (3653 zł).