W „Rzeczpospolitej" z 28 lutego 2014 roku ukazał się dosyć kuriozalny, nawet jak na nasze rodzime standardy, tekst Macieja Wituckiego, przewodniczącego rady nadzorczej Orange Polska, będący polemiką z wcześniejszą obszerną wypowiedzią Zygmunta Solorza-Żaka (17 lutego) na temat koncepcji podziału pasma pod szybki internet LTE w Polsce. Temat nie dotyczy tylko skomplikowanej materii technicznej przetargu na nowe częstotliwości, które umożliwią inwestycje w LTE i bynajmniej nie chodzi tu tylko o szybki Internet. To egzamin dla państwa polskiego i jego instytucji. Po odwołaniu aukcji przez prezes UKE, w najlepszym wypadku zdamy go w „drugim terminie".
Europa już dawno uporała się z dystrybucją częstotliwości pochodzących z dywidendy cyfrowej. Granicznym terminem wyznaczonym przez UE był 1 stycznia 2013 r. Nam udało się 30 grudnia 2013 r. ogłosić aukcję, która miesiąc później została jednak odwołana. Jeśli wszystko pójdzie sprawnie tym razem, częstotliwości trafią do operatorów pod koniec tego roku. Czyli blisko dwa lata po terminie wyznaczonym przez UE. To opóźnienie może nas – podatników – sporo kosztować, jeśli Komisja Europejska nałoży na Polskę karę za niezastosowanie się do unijnych ustaleń. Ale skutki tego opóźnienia odczuwamy za każdym razem, gdy korzystamy z naszego telefonu komórkowego. Gdy zrywa nam połączenie – najczęściej wykonywane w technologii GSM uruchomionej w Polsce w 1996 r. – oraz gdy chcemy pobrać dane za pomocą smartfona, a jesteśmy zdani na przestarzałą technologię EDGE.
Trwale sytuację zmienić mają częstotliwości z zakresu 800 MHz, które na kilka lat zdefiniują miejsce każdego operatora na rynku. Ich dystrybucja to kluczowe wydarzenie dla rynku wartego 40 mld zł rocznie. Czy jednak państwo polskie poświęca tej kwestii należytą uwagę? Moim zdaniem nie, dlatego właśnie jesteśmy świadkami bezpardonowej walki interesów operatorów, za której skutki ostatecznie zapłacimy my wszyscy – użytkownicy telefonów komórkowych. Walki o rzeczy w oczach rządzących państwem (i mediów) dużo mniej istotne, niż wartość pożyczonego zegarka byłego ministra, czy afera z udziałem europosła na lotnisku w Niemczech.
Polska nie ma strategii związanej z dywidendą cyfrową. Celem jest sprzedać rezerwacje na częstotliwości w miarę bezboleśnie i za jak największe pieniądze, na które liczy dziurawy budżet. Dała temu wyraz prezes UKE Magdalena Gaj, głównym wątkiem w przekazie o odwołaniu aukcji czyniąc „brak zagrożenia wpływów do budżetu". Brak szczegółowej strategii jest o tyle boleśniejszy, że cennego pasma jest o wiele za mało, by nasycić wszystkich zainteresowanych. Dlatego w tej grze wszystkie chwyty są dozwolone. Dał temu wyraz Maciej Witucki w swoim tekście, który pozwalam sobie skomentować.
"Innowacyjni przedsiębiorcy nie liczą na to, że państwo będzie ich wyręczało w walce o konkurencyjność. Wystarczy, że nie będzie im mnożyć trudności" - napisał w 2011 roku w „Rz" Maciej Witucki („Kiedy powstanie polska Dolina Krzemowa?"). W najnowszym tekście były prezes Orange Polska zupełnie sobie przeczy. W zdecydowanej większości artykuł poświęcony jest krytyce i ironicznemu przedstawieniu działań prezesa Solorza-Żaka. Sięgnięciem po argumentum ad personam Maciej Witucki pokazuje, że reprezentowanej przez niego spółce skończyły się argumenty merytoryczne w dyskusji nad kształtem aukcji na częstotliwości radiowe. Jak można twierdzić, że jedynym interesem, o który dziś walczy Polkomtel, jest utrzymanie swojej przewagi w posiadanych częstotliwościach, skoro Solorz zaproponował stworzenie wspólnej sieci LTE współdzielonej przez wszystkich czterech operatorów?