Zaczęło się od 10-lecia członkostwa w Unii, zbliża się 25. rocznica pierwszych parademokratycznych wyborów i odsunięcia od władzy PZPR, a potem czekają nas niezbyt radosne rocznice militarne: 70. rocznica wybuchu powstania warszawskiego i 75. rocznica najazdów – najpierw niemieckiego, a potem rosyjskiego. Niejako przy okazji, choć już nie na skalę ogólnonarodową, jubileusze świętują liczne firmy i instytucje, choćby „Gazeta Wyborcza" i piekarnia na rogu mojej ulicy.
W tym natłoku świętowania umknąć może jedna ważna rocznica – restytucji rynku. Bez wolnego rynku i związanej z nim swobody gospodarczej wszystkie inne słusznie czczone wolności (wolne wybory polityczne, wolność zrzeszania się, swoboda podróżowania i wyboru miejsca zamieszkania w UE, brak obaw o bezprawną agresję policji politycznej i innych organów państwowego przymusu) byłyby bardzo ułomne. Nie powinniśmy zapominać, że przez 45 lat żyliśmy w paranoicznym świecie gospodarki zawsze arynkowej, a momentami antyrynkowej (że przypomnę procesy „spekulantów", którzy przywozili ryby znad morza czy dostarczali bułeczki do domów). Ktoś ów postawiony na głowie system u nas wprowadził (nie była to wyłącznie zasługa wielkiego brata). Część owych „twórców" ma się wcale dobrze i co jakiś czas podsuwa nam nowe, wspaniałe recepty na cudowny świat.
Znaczenie restytucji rynkowej jest u nas niedoceniane, a czasem nawet kontestowane. I to nie tylko przez tych, którzy w czasach komuny korzystali z przywilejów (w sumie mieli ich znacznie mniej w porównaniu z dzisiejszymi możliwościami, ale znacznie więcej, niż mieli wówczas ich sąsiedzi), czy przez ludzi starszych (no bo wiadomo, kiedyś wódka była zdrowsza, dziewczyny ładniejsze, schody niższe, a Bałtyk zdecydowanie cieplejszy). Dość powszechne jest rozumowanie przedstawione ostatnio przez panią Katarzynę Grocholę w wywiadzie dla „Wysokich Obcasów". Powiedziała ona, że osobiście niezwykle się cieszy z wszystkich wolności, ale martwi ją, że nie może się z nich cieszyć jej koleżanka, która na rękę otrzymuje 1600 zł.
Są tu oczywiste dwie nieprawdy. Po pierwsze, zawsze byli ludzie, którzy tyle nominalnie zarabiali (na początku lat 70. była to średnia pensja o realnej wartości o ok. 50 proc. mniejszej niż dzisiaj). Jest tak, bo rynek nie likwiduje automatycznie zjawiska niskich dochodów. Sprawia jedynie, że w związku z szybszym wzrostem gospodarczym owe niskie dochody (wystarczy prześledzić wzrost płacy nominalnej) rosną szybciej niż w porównywalnych gospodarkach nierynkowych. Po drugie, nawet przy niskich dochodach istnieje, choć bardziej ograniczona, swoboda wyboru. Znacznie większa niż w socjalistycznej stołówce (jeść albo nie jeść). I co najważniejsze, istnieje szansa, nieznana na Białorusi czy Kubie, na poprawę swojego losu w uczciwy sposób.
Dlatego, świętując 25-lecie powrotu do normalności powiększonej dziesięć lat temu o swobodę zewnętrzną, cieszmy się także, że mamy rynek. I pamiętajmy o tych, którzy go współtworzyli: Leszku Balcerowiczu, często znieważanym z powodu planu stawiającego gospodarkę z głowy na nogi, oraz o tych, o których łatwiej zapomnieć, bo już odeszli: Lesławie Padze, współtwórcy rynku kapitałowego i Mieczysławie Wilczku, autorze ustawy o wolności gospodarczej.