Dzisiejsi przywódcy Unii Europejskiej minęli się z powołaniem. Zamiast polityką powinni się zajmować księgowością.
Od wybuchu kryzysu na Ukrainie stanowisko Brukseli wobec Moskwy jest wypadkową merkantylnego bilansu zysków i strat każdego państwa Wspólnoty. Francois Hollande szacuje, że na zerwaniu dostaw okrętów desantowych do Rosji straci tysiąc miejsc pracy. David Cameron oblicza, jak bardzo na ucieczce rosyjskich oligarchów stracą banki działające w londyńskiej City. Angela Merkel z uwagą słucha argumentów prezesów E.ON i RWE o kosztach sprowadzania droższej niż rosyjska energii. Nawet Mark Rutte, premier wyjątkowo dotkniętej katastrofą malezyjskiego samolotu Holandii, nie może zapomnieć, że Shell jest zaangażowany w wydobycie ropy na Syberii.
Nie bardzo wiadomo, co jeszcze musiałoby się wydarzyć, aby europejscy przywódcy stanęli na wysokości zadania i zajęli się tym, co jest sednem polityki: zapewnieniem bezpieczeństwa państwa, długoletniego rozwoju społeczeństwa, takich wartości jak demokracja i prawa człowieka.
Komisja Europejska oblicza, że nałożenie nawet bardzo poważnych sankcji na Rosję przejściowo ograniczy tempo wzrostu gospodarczego Unii o 0,5–1 procent. To dziesiątki miliardów euro.
Ale unikając zapłaty takiej ceny, Bruksela ryzykuje o wiele więcej. Nie tylko za wschodnią granicą Wspólnoty może znów wyrośnie potężne, agresywne imperium, ale i sama Unia cofnie się do epoki, gdy była bezwolną strefą wolnego handlu bez żadnych ambicji politycznych i wpływu na stosunki międzynarodowe.