Powód był oczywisty: według firmy badawczej IDC istniejący od 2010 roku start-up w trzecim kwartale 2014 roku zajął trzecią pozycję na światowym rynku producentów smartfonów.
Trzecią pozycję Xiaomi miał zaledwie kilka godzin, bo tego samego dnia, w którym IDC opublikowało kwartalny raport o smartfonach, inna chińska firma – Lenovo – ogłosiła, że sfinalizowała warte 2,9 mld dolarów przejęcie Motorola Mobility od Google. Gdy połączy się liczbę smartfonów sprzedanych przez Lenovo i Motorolę w trzech letnich miesiącach, to okazuje się, że Xiaomi spada na czwarte miejsce.
Produkcja smartfonów i tabletów ?jest obserwowana przez inwestorów. Od danych publikowanych przez firmy badawcze i samych producentów zależy kurs giełdowy wielu spółek. I tych bezpośrednio produkujących urządzenia, i tych, które są wielkimi dostawcami podzespołów.
Xiaomi, jako firma prywatna, nie musi się martwić o bieżącą giełdową wycenę akcji. Ale jej sukcesy wpływają na wycenę wartości spółki. Gdy w lipcu chiński start-up pozyskał od inwestorów finansowych 216 mln dolarów, wycena wyniosła 4 mld dolarów. Dwa miesiące później, w kolejnej rundzie finansowania, wzrosła do 10 mld dolarów. Podobno ostatnio spółka odrzuciła kolejną ofertę podniesienia kapitału, w której wyceniono ją na 30 mld dolarów i szuka chętnych, którzy objęliby akcje po cenie pozwalającej wycenić Xiaomi na 40 mld dolarów.
Te manewry z wyceną to nic innego, jak przygotowania firmy do publicznej oferty. Kiedy ona nastąpi, trudno przewidzieć. Na razie szansę na zrobienie biznesu z firmą miały banki, które na trzy lata pożyczyły spółce w sumie 1 mld dolarów. Liczba chętnych była imponująca. Konsorcjum składa się z 29 banków z całego świata i jest o siedem banków większe niż to, które w ubiegłym roku pożyczyło Alibabie 8 mld dolarów. Banki liczą, że gdy Xiaomi zdecyduje się na IPO, to wybierając oferujących będzie pamiętało, kto pożyczył jej pieniądze.