Zazwyczaj zmiana odbywa się na poziomie grupy – tak by znana klientom marka nie zniknęła całkowicie. I tak płytki Cersanitu wciąż kupimy, ale produkująca je firma nazywa się już Rovese.

Nie widzę w tej internacjonalizacji niczego złego. To oznaka siły i wiary, że polska firma może się przebić na światowe rynki. Większa jest szansa na światowy sukces, gdy jesteś Colianem, niż gdy nazywasz się Jutrzenka.

Sztandarowymi przykładami są banki, które na drodze ewolucji najpierw zastępowały polskie nazwy ich skrótami, a potem często decydowały się na zupełną zmianę. I tak Bank Rozwoju Eksportu wpierw stał się BRE, by zaistnieć ostatecznie jako mBank. Trudno z obecnej perspektywy odmówić logiki stojącej za zmianą Centrali Produktów Naftowych (CPN) i Petrochemii na Orlen. Wydaje się, że będąc mBankiem czy Orlenem, łatwiej odnieść sukces za granicą, niż pozostając BRE czy CPN.

Świadkami zmian marek będziemy do momentu, gdy przy życiu pozostawać będą nazwy pochodzące jeszcze z PRL. Często niekojarzące się klientom z wiarygodnością czy solidnością. Choć warto pamiętać, że i nowe, atrakcyjnie brzmiące marki można łatwo zdyskredytować. Na kolejną dużą firmę z Amber w nazwie pewnie jeszcze poczekamy. Nawet jeśli nie będzie zajmowała się złotem.