Pod paryskimi domami towarowymi demonstrują związkowcy z lewicowej CGT. Na transparentach hasła: „Nie damy się wyzyskiwać", „Sklepy wielkopowierzchniowe, to krwiopijcy", ale i „Bezrobocie to wstyd", „Chcemy pracy !". W ostatni poniedziałek próbowali zablokować wejścia do Galeries Lafayette. I odsądzali od czci i wiary ministra gospodarki Emmanuela Macrona. Sklepy na Polach Elizejskich – dyżurnym miejscu dla wszystkich odwiedzających Paryż turystów oblężone na dobre pół godziny przed otwarciem.
O co chodzi ? Otóż Francuzi stanęli po raz kolejny przed problemem egzystencjalnym: czy chcą żyć spokojniej, jak to było dotychczas. W niedzielę się wyspać. Czy też może popracować trochę więcej, bo także w niektóre niedziele. Chodzi tutaj o pracowników handlu, z których duża grupa chętnie zarobiłaby więcej, albo w ogóle zyskałaby szansę na znalezienie jakiegokolwiek zajęcia. Dotyczy to dużych placówek , zwłaszcza w wielkich miastach, gdzie w sklepach w nieliczne „handlowe" niedziele naprawdę panuje duży ruch. W ostatni poniedziałek Zgromadzenie Narodowe rozpoczęło debatę na temat zwiększenia liczby niedziel, kiedy sklepy mogłyby zostać być otwarte. Przy tym nie chodzi o nakaz, ale o zezwolenie, z którego mogą skorzystać lub nie.
Ta debata skłóciła rozpolitykowanych Francuzów, przyćmiła nieco tragedię Charlie Hebdo, ale pojednała we Francji dwie grupy, które zawsze miały odmienne zdanie: kościół katolicki i skrajną lewicę. Chociaż i tym razem obydwie strony mają zupełnie inne argumenty. Kościół mówi o „dniu rodziny". Skrajna lewica o daniu odporu skrajnemu konsumeryzmowi. Sami socjaliści którzy wygrali wybory obiecując Francuzom lepsze życie i tych obietnic nie spełnili , podzielili się teraz. Znaczna ich część, a wśród nich prezydent Hollande odzyskujący w szybkim tempie popularność , doszła do wniosku, że ostatecznie praca w niedzielę, jeśli ktoś się na nią zgodzi, bądź wręcz jej potrzebuje, jest złem koniecznym, więc do zaakceptowania. Bo skoro bezrobocie jest rekordowe, wpływy z podatków spadają i coraz więcej Francuzów jest gotowych pracować w niedzielę, bo wtedy zarobią więcej, a chętnych do pracy nie brakuje, to może warto im pozwolić legalnie popracować. A dodatkowo w całej tej awanturze nie chodzi przecież o żadne rewolucyjne zmiany, ale o zwiększenie liczby niedziel handlowych z 5 do 12.
Jaka jednak nie byłaby ostateczna decyzja w tej sprawie niedziel, to turyści w Paryżu który chce być najczęściej odwiedzanym miastem na świecie, bo można na tym nieźle zarobić, nie mają co liczyć na to, że będą mogli zrobić niedzielne zakupy na Champs Elysees. Tłumy Chińczyków, którzy już dawno temu zrozumieli, że muszą pracować więcej, żeby więcej mieć , koczują więc pod sklepami, bo koniecznie chcą wydać we Francji pieniądze. I nie ma znaczenia, że pieniądze te zasiliłyby kasę nie tylko miasta, ale i państwa. Socjalistyczna pani mer francuskiej stolicy stanowczo zapowiedziała, że na otwarcie sklepów się nie zgodzi. Z takimi hasłami startowała w wyborach i obietnicy dotrzyma. Oburzona na całą debatę i danie merom możliwości decydowania, czy ostatecznie mogą dopuścić 7 dodatkowych handlowych niedziel rocznie jest również była szefowa Partii Socjalistycznej, Martine Aubry, która należy do grupy twórców tego, co francuska lewica nazywa swoim największym społecznym osiągnięciem - 35-godzinnego tygodnia pracy. Bo trzeba mniej pracować, aby lepiej żyć. A – jej zdaniem - jak napisała w dużym tekście dla „Le Monde" niedziela powinna być dniem odpoczynku. I nie jest ważne, że po takim krótkim tygodniu pracy. Jego skrócenie rodziny i sportu , ma także gwarantować lepsze życie. Tyle, że nie pisze za co.
Danuta Walewska