Gdyby tuż po udanej restrukturyzacji górnictwa zapoczątkowanej przez rząd Jerzego Buzka ograniczono przywileje z Karty górnika albo – lepiej – sprywatyzowano branżę, konieczne zmiany przeprowadziłaby sama już dawno. I to na własny rachunek, bez wkładania ręki do kieszeni podatników.

Górnictwo zresztą to niejedyny przykład. Od lat rządzący przy wtórze polityków opozycji uprawiają coś, co Amerykanie nazywają „kicking the can down the street", czyli dosłownie kopaniem puszki w dół ulicy. W przenośni oznacza to odkładanie decyzji w nadziei, że problem sam się rozwiąże.

Od dawna wiemy, że trzeba zreformować dotowany w ponad 90 proc. rolniczy „rezerwat" KRUS, że trzeba rozbijających się wypasionymi ciągnikami farmerów objąć podatkiem dochodowym, ograniczyć wyniszczające samorządy przywileje Karty nauczyciela, stworzyć zachęty do samodzielnego oszczędzania na emeryturę, zmusić sądy do działania czy wreszcie zreformować napisany jeszcze za Gierka i nieprzystający do współczesnej gospodarki kodeks pracy. Itp., itd.

25 lat temu, gdy ze zbankrutowaną komunistyczną gospodarką ruszyliśmy na nieznane wody rynku, brakowało fachowców i umiejętności. Dziś ekspertów, którzy wiedzą, co i jak zmienić w gospodarce, finansach czy prawie, mamy setki, jeśli nie tysiące. Brakuje natomiast woli, by nadać Polsce nową dynamikę.

Ze strachu przed naruszeniem status quo politycy – ci z rządu i ci z opozycji – wolą „kopać puszkę w dół ulicy". Osiągnęli w tym perfekcję i gdyby była taka dyscyplina sportu, mieliby szansę na miejsce w pierwszej trójce świata. Zaraz za Grekami, bo oni są tu niekwestionowanym numerem jeden. Gorzkie skutki tego „mistrzostwa" mieszkańcy Hellady odczuwają już od czterech lat. Powinno to dać do myślenia i polskim politykom, i wyborcom.