Mowa o BGŻ i BNP Paribas Bank Polska, które w oczekiwaniu na fuzję prawną rozpoczęły rozmowy o rozwiązaniu stosunku pracy. Pracę może stracić nawet 23 proc. załogi (ok. 1900 osób). Jeśli do tego dojdzie, będą to największe zwolnienia grupowe w polskiej bankowości od wielu lat (nie licząc procesów rozłożonych na całe lata, jak w przypadku PKO BP).

Tradycyjnie przy tej okazji słychać głosy oburzonych pracowników. Sęk w tym, że prócz wynegocjowania nieco bardziej atrakcyjnych odpraw lub możliwości pracy na umowie śmieciowej, naiwnie byłoby liczyć, że pracodawca się ugnie. Obecne w Polsce banki są w większości prywatne (w porównaniu do państwowych kopalni), a ich celem nie jest bynajmniej obrona miejsc pracy, ale zwiększanie zysków i zmniejszanie kosztów. A okazja do cięć jest całkiem korzystna. Po pierwsze, rekordowo niskie stopy procentowe, wysoka opłata na BFG i spadek stawki interchange zmuszają banki do zwiększania efektywności, po drugie banki ograniczają liczbę tradycyjnych oddziałów (zamykają je lub przekształcają w nowsze placówki), a po trzecie na rynku nasila się proces fuzji i przejęć. Oczywistym jest, że po przeprowadzeniu całego procesu dojdzie do dublowania się placówek i miejsc pracy, z których trzeba będzie zrezygnować.

Naiwnie byłoby wierzyć, że tendencja się odwróci i banki zaczną masowo przyjmować (choć niektóre przyjmują np. w obszarze bankowości prywatnej) Zwolnienia w bankowości to proces, który będzie nam towarzyszył co najmniej przez kilka następnych lat. To jedna z niewielu tendencji w tym sektorze, której można być pewnym.