Niespodziewana decyzja Szwajcarskiego Banku Narodowego doprowadziła do bardzo poważnych perturbacji. Także w Polsce. Kurs CHF wzrósł w ciągu sekund o 20 procent. Trudno doszukać się w historii równie spektakularnego skoku kursu jakiejkolwiek waluty. I trudno doszukać się, z punktu widzenia wielu Polaków, równie szybkiej i bolesnej lekcji ryzyka kursowego.
Dyskusja na temat kredytów we frankach nie jest z pewnością prosta. Przede wszystkim nie ma kogoś takiego jak „przeciętny frankowicz". W grupie tych, którzy zdecydowali się zaciągnąć kredyty w CHF, są tacy, którzy doskonale rozumieją ryzyko walutowe, tacy, którym wydawało się, że je rozumieją, tacy, którzy pojęcia nie mieli, o co z tym ryzykiem chodzi, i tacy, którym o ryzyku nikt w ogóle nie powiedział. Zapewne są też i tacy, którzy zostali po prostu oszukani, bo jakiś doradca powiedział im, że ryzyka walutowego w ogóle nie ma. Do tego trzeba dodać fakt, że część kredytobiorców ryzyko zna i rozumie, ale twierdzi, że jest inaczej, bo po prostu chce, aby zmniejszono ich obciążenia. A są one obecnie, jak wiemy, wyraźnie większe niż w momencie zaciągania kredytu.
Kolejna kwestia to zachowanie banków. Mniej więcej na przełomie lat 2003 i 2004 zaczęła się w Polsce prawdziwa wojna rynkowa o klientów w obszarze kredytów hipotecznych. Ogromna dysproporcja w stopach procentowych we franku i w złotym powodowała, że różnica płatności wynikająca z tytułu zaciągnięcia długoterminowego kredytu w tych walutach sięgała nawet 40 procent. A to oznaczało wyraźne zwiększenie zdolności kredytowej przy liczeniu jej w CHF. Dopiero w 2006 roku wprowadzono zasady liczenia zdolności bez względu na walutę, nie bez sprzeciwu zresztą ze strony różnych grup społecznych. Kredyt we frankach dalej pozostawał jednak tańszy, więc wiele banków promowało go jako niemalże kluczowy produkt. O ryzyku kursowym informowano, przynajmniej w oficjalnej dokumentacji, ale z pewnością nie był to najważniejszy punkt kampanii promocyjnych.
Na wszystkie te czynniki nakłada się kolejny, szalenie ważny. Otóż faktem jest, że nie ma takiej prognozy sprzed upadku Lehman Brothers, która zakładałaby dramatyczny spadek wartości PLN w stosunku do CHF. W najbardziej pesymistycznych wizjach zakładano 15, 20 procent osłabienia. Perspektywy polskiej gospodarki były dobre i nawet jeśli oczekiwano jakichś zaburzeń na świecie, to z pewnością nie takich, które mogłyby doprowadzić do kataklizmów walutowych. Bo nikt przecież nie zakładał tak potężnego kryzysu. To, co spotkało nas w latach 2008 i 2009, to największa perturbacja od 80 lat, czyli od czasów wielkiego kryzysu. A kryzys zadłużania w strefie euro w ogóle jest wydarzeniem bez precedensu.
Oczywiście nie twierdzę, że to, iż specjaliści nie przewidzieli tak negatywnego scenariusza, jest usprawiedliwieniem postępowania wobec tych, którzy o kryzysach czy rynkach finansowych nie mają pojęcia. Nie zmienia to jednak faktu, że próby ograniczenia dostępności do kredytów walutowych albo przynajmniej wprowadzenia bardziej restrykcyjnych zasad ich oferowania spotykały się z dość silną reakcją ze strony wielu środowisk. I, prawdę mówiąc, rzeczywiście pytanie o to, czy mamy pozwolić państwu decydować za nas, jest zasadne. Także dzisiaj. Podobną sytuację mieliśmy w przypadku decyzji inwestycyjnych, stąd pomysł wprowadzenia w Unii Europejskiej dyrektywy MiFID. Czyli nie zakazujemy, ale ograniczamy dostęp do pewnej grupy produktów. Oczywiście problemem jest to, jak wyłonić tych, do których rzeczywiście powinno się, czy też nie powinno się, niektórych produktów kierować.