W tym miesiącu Kirgistan oficjalnie dołącza do Eurazjatyckiej Unii Gospodarczej (EUG). Inicjatywa ta, będąca oczkiem w głowie prezydenta Rosji Władimira Putina, zrzesza dodatkowo Kazachstan, Białoruś oraz Armenię. Jest to klub lubiących rządy silnej ręki przywódców, w którym – parafrazując klasyka – nikt nie chce, ale niektórzy, nie mając wyboru, być muszą.
Sama Rosja została niejako zmuszona do działania w tej kwestii. Powolna, acz konsekwentna polityka Unii Europejskiej w Europie Wschodniej oraz agresywne kroki podejmowane przez Chiny w Azji Centralnej nie dały Moskwie dużego pola manewru. Ponadto, słabnąca pozycja ekonomiczna Kremla wśród byłych sowieckich sojuszników (udział rosyjskiego handlu z 25 proc. w 1994 r. spadł do ok. 13 proc. obecnie) wydatnie przyśpieszyła nie tylko tempo konsolidacji, ale także rozszerzenia EUG.
Zasadne jest jednak pytanie, czy oprócz zysków politycznych – wątpliwych dla rosyjskich partnerów, wymiernych dla Putina – EUG generuje także zyski gospodarcze dla swoich członków. Odpowiedź nie jest jednoznaczna.
W latach 2013–2014 zauważalny był trend spadkowy w handlu między państwami EUG. Zapowiadany wzrost obrotu gospodarczego w unii, stanowiący podstawę i jeden z głównych powodów integracji, nie ziścił się.
Obecnie tylko 12 proc. całej wymiany handlowej krajów EUG realizuje się wewnątrz tego paktu. Warto także zaznaczyć, że 40 proc. z tego stanowią surowce energetyczne. Moskwa i Astana znajdują się w czołówce światowych eksporterów węglowodorów. Natomiast małe państwa bloku – Armenia i Kirgistan, ale także w znacznym stopniu uzależniona od Kremla Białoruś, nie mają na tyle silnych argumentów, żeby wzmocnić unię ekonomicznie.