Na co dzień mogliśmy przecież korzystać z komunikacji miejskiej i w razie potrzeby z taksówek, natomiast na wakacje polecieć tanimi liniami lotniczymi albo wynająć auto. Szybko jednak zrezygnowaliśmy z tego planu po próbie wynajmu samochodu na rodzinny urlop. Ceny okazały się zaporowe, a szczegóły umowy jeszcze mniej zachęcające.
Władze miast inwestujących w miejskie wypożyczalnie liczą, że w ten sposób zmniejszą liczbę prywatnych pojazdów na ulicach, no i korki. Jednak z moich obserwacji i rozmów wynika, że znaczna część aut, np. w Warszawie, to pojazdy służbowe, więc ich kierowcy raczej nie przestawią się na publiczny wynajem. Sporo jest także samochodów pracowników dojeżdżających z podmiejskich osiedli. Ci pewnie też nie zdecydują się na przesiadkę, bo główny problem z transportem jest poza miastem. Miejskiego samochodu nie wybiorą menedżerowie, dla których wypasione służbowe auto jest oznaką statusu.
Model miejskiego wynajmu aut ponoć sprawdza się na Zachodzie, ale tam dużo wyższy jest poziom wzajemnego zaufania, a w dodatku wspólna własność nie budzi takich negatywnych konotacji jak w Polsce, gdzie kojarzy się z komuną. Coś, co nie jest własne, traktujemy często jako niczyje, o które nie trzeba dbać.
Pomysłowi, któremu na pewno kibicują producenci aut, przyklasną też pewnie młodzi kierowcy i ich rodzice: „Niech dzieciak ćwiczy na cudzym...". Jednak tym, czego naprawdę potrzeba polskim miastom, jest dobra komunikacja publiczna. Wolałabym, by samorządy inwestowały w autobusy, tramwaje, metro i rowery, a promocję transportu samochodowego zostawiły producentom.