Od wielu lat polskie spółki obrotu uczą się funkcjonowania na giełdach towarowych naszych sąsiadów. Stawały się ich uczestnikami, kiedy jeszcze plany Brukseli o powstaniu wspólnego rynku pozostawały w sferze deklaracji. Dziś staje się on rzeczywistością wraz z oddawaniem do użytku kolejnych mocy przesyłowych łączących kraje.
To oczywiste, że spółki – dążąc do maksymalizacji zysków – zaopatrują się tam, gdzie jest taniej. Nawet PGNiG ma szanse kupić gaz na niemieckiej giełdzie, prawdopodobnie taniej niż w ramach kontraktu jamalskiego. Także państwowa energetyka, która oferuje gaz swoim klientom w pakiecie z prądem, zawiera kontrakty na ościennych giełdach.
Prywatne spółki obrotu zachowują się jeszcze racjonalniej. Bo importują także tańszy prąd. Spore możliwości handlowania nim są na tzw. profilu północnym, gdzie mamy dwa połączenia transgraniczne: ze Szwecją i Litwą, która sama od trzech miesięcy ma bezpośredni kabel z tym skandynawskim krajem. Ceny na największej i najbardziej płynnej giełdzie w regionie, czyli Nord Pool, są średnio o 40 zł/MWh niższe niż na TGE.
W tym kontekście dziwi lament niektórych państwowych koncernów na rosnący import prądu. Stał się on dla polskich elektrowni węglowych takim samym „złem" jak dotowana produkcja energii z odnawialnych źródeł.
– Nie pozwolimy, by tani prąd z importu zalewał nasz kraj – można sparafrazować słowa niektórych polityków mówiących o tym, że rynek energii to fikcja. Ale on ma się akurat bardzo dobrze. Tyle że zasady na nim panujące działają zawsze w obie strony. Nie tylko wtedy, gdy jednej grupie uczestników to pasuje.