Rozszalała się na całego wojna frankowiczów z bankami. Stało się to za sprawą jednego człowieka: jest nim Cezary Stypułkowski, prezes mBanku, który w serii publikacji przypuścił szarżę na kancelarie prawne pomagające frankowiczom (patrz tekst „Frankowicze są wkręcani w procesy", „Rzeczpospolita" z 13 stycznia 2016 r. – red.).
Postanowiłem włączyć się do tej dyskusji. Proponuję, by tym razem przyjrzeć się kredytom frankowym od strony merytorycznej. Przedstawiam argumenty jasno wskazujące, że to banki powinny ponosić odpowiedzialność za obecną sytuację.
Bezpieczeństwo depozytów
Nadrzędną zasadą działania banków jest dbałość o bezpieczeństwo depozytów, to święta reguła obowiązująca w tej dziedzinie. Żaden z deponentów przy zakładaniu lokaty nie wyrażał zgody, aby bank podejmował ryzykowne transakcje do prowadzenia akcji kredytowej we frankach środkami pozostawionymi przez tegoż klienta na bezpiecznym depozycie.
Banki wystawiły oszczędności swoich klientów na nieprzewidywalne w skutkach ryzyko. W sposób absolutnie nieuprawniony. Dziś bankowcy straszą opinię publiczną następstwem przewalutowania: bo niby w ten sposób chcą „uchronić przed stratami deponentów", gdyby dany bank był zmuszony do ogłoszenia upadłości.
Zdolność kredytowa
Zgodnie z art. 70.1. prawa bankowego: „bank uzależnia przyznanie kredytu od zdolności kredytowej kredytobiorcy". Banki przy badaniu zdolności kredytowej klientów dostosowały się wyłącznie do zapisów rekomendacji S wprowadzonej przez KNF w 2006 r. Zawierała ona błędne założenie, że kurs franka może wzrosnąć o maksymalnie 20 proc. Dodajmy, że kredyty we frankach udzielone przed 1 lipca 2006 r. nie zawierały nawet takiego „zabezpieczenia": do zdolności kredytowej banki brały pod uwagę wysokość raty kredytu we frankach na dzień złożenia wniosku o kredyt.