I nic dziwnego: prognozowanie to ruletka – Polska jako gospodarka otwarta wystawiona jest na powiewy globalnej koniunktury, a ta bywa bardzo chimeryczna.
Niemniej założenia do budżetu są lekturą wręcz obowiązkową. Nie tylko dla samorządów, które planując własne budżety, często kierują się wskaźnikami przyjętymi przez rząd, ale i dla firm, które choć korzystają z usług własnych prognostów, sporo mogą z rządowych założeń wyczytać. Dla nich to np. sygnał, czego mogą spodziewać się podatnicy, których w 2018 r. czeka nie tylko przykręcenie VAT-owskiej śruby (m.in. podzielona płatność), ale też powrót do szkodliwej idei podatku obrotowego w handlu.
Pesymista powie, że planowany przez ministra finansów na przyszły rok 3,8-proc. wzrost PKB może być wyzwaniem, skoro punkt odniesienia z 2017 jest wysoki. Optymista – że jeśli rzeczywiście ruszą inwestycje publiczne, a firmy uwierzą w świetlaną przyszłość kraju i też zainwestują, to być może uda się utrzymać obecne 4-proc. tempo wzrostu. A wtedy podatki popłyną szerszym strumieniem, co ułatwi pokrycie gigantycznych wydatków socjalnych – od 500+ po świadczenia dla rzeszy Polaków, którzy jesienią skorzystają z obniżenia wieku emerytalnego.
Na emerytach zresztą skończy się hojność państwa. W przypadku np. budżetówki minister finansów ma węża w kieszeni i planuje zamrożenie płac, co zawsze jest sygnałem napięć budżetowych.
Minister z twarzą pokerzysty zapowiada utrzymanie zaledwie 2,5-proc. deficytu sektora finansów publicznych. Jeśli mu się ta trudna sztuka uda, skonfliktowany z Brukselą rząd PiS uniknie ryzyka, że przebijając unijny limit 3 proc., da pretekst do karnej procedury grożącej przykręceniem kurka z miliardami euro. Jeśli w utrzymanie deficytu w karbach uwierzą agencje ratingowe i inwestorzy, pomoże to zadbać o możliwie najniższy koszt finansowania długu, co jest ważne w obliczu powrotu inflacji. Zresztą założenie, że wzrost cen wyniesie tylko 2,3 proc., może okazać się zbyt optymistyczne, a wyższa inflacja oznacza więcej dochodów z podatku VAT.