Dziesięć książek, które miały zmienić Polskę

U źródeł każdej z przypomnianych tu książek tkwiło przekonanie, że słowo może zmienić człowieka. A skoro człowieka, to i naród. W pełni nie udało się to autorowi żadnego z tych dzieł i w tym sensie ponieśli oni porażkę.

Aktualizacja: 24.12.2007 11:31 Publikacja: 24.12.2007 02:30

Dziesięć książek, które miały zmienić Polskę

Foto: Rzeczpospolita

Pozostawili jednak po sobie trwałe ślady, odmieniając życie jednostek i wpływając — niekiedy trwale – na myślenie społeczne. Zdecydowana większość czytelników „Rz” widziałaby pewnie w podobnym zestawieniu książek, które miały zmienić Polskę (cezurę czasową postawiliśmy na początku XX stulecia, szeregując utwory według dat ich wydania) zupełnie inne tytuły. Wdzięczni będziemy za alternatywne rankingi, bo przy okazji uda się może wydobyć z zapomnienia pozycje, które choćby ze względu na ich niespotykaną temperaturę emocjonalną – a ta jest wspólna dla wszystkich przywoływanych tutaj dzieł – nie powinny przynależeć wyłącznie do literackiej, historycznej i kulturowej archiwistyki. Poza tym myślenie o Polsce poprzez książki, dostarcza wiedzy – także o nas samych.

– uznane za katechizm ruchu narodowego. Apel do uczuć patriotycznych narodu, który z wolna zapominał już o polskości, roztapiając się w zaborczym żywiole. Zatem przede wszystkim przypominał narodowi, kim jest; że to narodowym interesom winny być podporządkowane wszystkie interesy partykularne. Główną podstawą patriotyzmu – pisał – „jest niezależny od woli jednostek związek moralny z narodem, związek sprawiający, że jednostka zrośnięta przez pokolenia ze swym narodem w pewnej szerokiej sferze czynów nie ma wolnej woli, ale musi być posłuszna woli zbiorowej narodu, wszystkich jego pokoleń wyrażających się w oddzielnych instynktach”.

W tytule swej pracy kładł Dmowski nacisk na przymiotnik „nowoczesny”. Dlatego uświadamiał, że celem walki narodowej jest nie wyłącznie niepodległość, lecz także rozwój gospodarczy i kulturalny. Naród miał się wzbogacać poprzez organizację kooperatyw przesyconych duchem – jak je nazywał – „związków przyjaźni”. To one tworzyć miały nowe formy gospodarowania, nową etykę pracy, wreszcie nowe wartości moralne. W sferze życia publicznego obowiązywać miały jego zdaniem normy „egoizmu narodowego”, w życiu prywatnym Polaków – dziesięć przykazań.

Prowadzona przez wiele lat na zimno, z premedytacją oszczercza kampania sprowadzająca całą myśl Dmowskiego do antysemityzmu przyniosła, niestety, rezultaty. Dosłownie za kilka dni ukaże się po polsku nowa książka Jana Tomasza Grossa, autora sławnych „Sąsiadów”. W „Strachu”, bo tak brzmi jej tytuł, największą obelgą jest jakże finezyjne określenie „katoendek”. „Strach” też ma ambicję zmienić Polskę, czyniąc z nas naród kolaborantów i wspólników hitlerowców. Autor stwierdza bowiem, że „Polska była po wojnie jedynym krajem, w którym Żydzi byli zagrożeni fizycznie jako Żydzi”, w czasie okupacji „udział Polaków-katolików w prześladowaniu i mordowaniu Żydów był zjawiskiem rozpowszechnionym na terenie całego kraju”, a księża, „którzy nie głosili wówczas w Polsce – kiedy za oknami plebanii odbywała się krwawa rzeź – że do każdego Żyda stosują się słowa ecce homo, stawiali Kościół katolicki w roli kolaboranta przez zaniechanie”. To ostatnie zdanie jest kulawe stylistycznie, nie o styl Grossa, czy jego brak, tu chodzi. Rzecz w tym, byśmy jako naród będący spadkobiercą myśli Romana Dmowskiego w podobnym stopniu co myśli jego wiecznego antagonisty Józefa Piłsudskiego nie czuli strachu przed „Strachem”.

– bestseller tej Polski, która dopiero co „wybuchła”. Górski prezentował mesjanistyczny sposób myślenia o narodzie. Ale nie przeciwstawiał zacnych Polaków innym podłym nacjom, lecz kładł nacisk na specyfikę naszych dziejów, a z nich wyciągał taki wniosek, jakoby misją Polski było szerzenie ideałów republikańsko-szlacheckich.

Polska, powiadał autor, szła ku szlacheckości. „Jest w tym – wypunktowywał – całe bogactwo myśli, dążeń, działań. Jest to tworzenie rasy wolnej na wolnej ziemi, w życiu rodzinnym, bezkastowym, w religijnym stosunku do życia, pod prawem czci i osłony. Bez panoszenia się, bez chamstwa, bez imperializmu, bez zaboru, bez egoizmu narodowego, bo egoista narodowy jest i życiowym egoistą, choćby za ojczyznę umierał”.

Szkicując wizję przyszłego państwa polskiego, deklarował, że „chcemy budować w sobie, w narodzie – nowe świata sumienie. A wówczas zbudujemy państwo. Państwo, które będzie rosło wtedy, gdy stare będą się łamać! Zwycięża zawsze najgłębsza idea moralna. Całe nagromadzone zasoby siły i mądrości walą się w proch od jej cichego wybuchu”.

W tej przypomnianej niedawno po wielu, wielu latach książce silnie bije tętno narodowej tradycji, której jeśli się nie czuje, o Polsce mówić niepodobna. I dopiero lektura takich prac jak ta uzmysławia nam różnicę między tamtą generacją, która w 1918 roku odzyskała ojczyznę po ponad 120 latach niewoli, i nami. Co mieliśmy do powiedzenia w roku 1989? Że wasz prezydent, a nasz premier?

– wielka powieść, którą należy czytać równolegle z napisanym przez autora rok wcześniej „Snobizmem i postępem”, w latach PRL niewznawianym i skazanym na niebyt. A to w nim artykułował wyraźnie Żeromski: „Dom polski musi się osiedzieć, wesprzeć na wieki na swych starych podmurowaniach i przyczesiach! Któż jest tak okrutny i szalony, ażeby chciał do tych świętych ścian zbliżać się z drągiem i zamiarem ich zdruzgotania! Nie posądzam nikogo o wysługiwanie się wrogom. Są dusze gorące, którym obmierzł widok biedy, deptanej przez polskie burżujstwo, tak samo dziś jak za czasów panowania wroga. Ale istnieje również snobizm rewolucyjny. Są dusze, którym pachną piwnice moskiewskie, nalane krwią, dusze tęskniące za możnością pastwienia się, katowania, władania. Iluż to Dzierżyńskich wzdycha wokół nas za możnością posiadania nieopisanej władzy!”.

Ileż trzeba było złej woli, by z autora tych słów uczynić bez mała piewcę czynu rewolucyjnego, co wbijali uczniom do głów przez 40 lat poloniści.

– Ależ Baryka rzucał przecież w twarz Gajowcowi ostre słowa, przywołując samego Lenina, a i poszedł w końcu na Belweder wraz z robotnikami – zaoponuje stary belfer przywiązany do PRL-owskich podręczników, które pisał Ryszard Matuszewski.

Otóż jedyną rewolucją, jakiej domagał się Żeromski, było poruszenie zastygłymi fundamentami konserwatywnego społeczeństwa. Tak wiele i tylko tyle. Gajowcowi młody Baryka słusznie zarzuca brak odwagi, bo też tego pierwszego cechuje kunktatorstwo.

Dwa lata po wydaniu „Przedwiośnia” Józef Piłsudski dokonał zamachu i przewrotu politycznego. Miał i odwagę Lenina, i męstwo bolszewików, o którym mówił Czaruś Baryka. Żeromski nie doczekał majowych dni, a szkoda, tym bardziej że – jak zapowiadał – w projektowanej powieści „Wiosna” miał wyjaśnić, jakie skutki przyniósł udział Cezarego Baryki w manifestacji. Może wtedy Filip Bajon w filmowej wersji „Przedwiośnia” nie dopisałby swoją ręką epilogu, co uczynił z wdziękiem rzeźnika. W tym wypadku: rzeźnika literatury polskiej.

– książka, która miała wyrwać Polskę z katolickiego „ciągu harmonicznego” i skierować ją na nowe tory. Dzieło nawiedzonego twórcy neopogańskiej „Zadrugi”, jeśli jest dziś w Polsce komukolwiek znane, to jedynie bardziej wyedukowanym skinheadom. Wkuwającym na pamięć dekalog stworzony przez Stachniuka i jego wyznawców, z którego zacytuję trzy przykazania: Masława godnym dziedzicem być masz!; Będziesz miłował naród twój nade wszystko!; Niech cię mierzi bałwochwalstwo krzyża.

„Dzieje bez dziejów”, które nigdy nie zaistniały w dyskursie polskim, także i dlatego, że ukazały się w sierpniu 1939 roku, miały podtytuł: „Teoria rozwoju wewnętrznego Polski”. Rozwój ten przedstawił jako nieustanne zderzanie się dwóch postaw: heroicznej i wegetacyjnej. Niestety, zwycięstwo w Polsce kontrreformacji spowodowało – jego zdaniem – ugrząźnięcie kraju w marazmie i wegetacji właśnie.

Kogóż on nie krytykował! Żydów, socjalistów i bolszewików, zanik w Polsce życia państwowego, naszą małość, pokorę i „pobożne mazgajstwo”. „Polacy nie są indywidualistami” – narzekał – to znaczy nie chcą się wybijać ani panować, nie mają w sobie woli zmiany i podboju świata.

W 1949 roku został oskarżony m.in. o to, że przed wojną domagał się od Polski marszu do Morza Czarnego. Wyciągnięto mu jakiś nieprawomyślny memoriał i skazano na 15 lat więzienia. Na wolność wyszedł w 1955 r.

W „Dziejach bez dziejów” doszukiwano się na wyrost analogii z „Mitem XX wieku” Rosenberga, ewidentny był natomiast antysemityzm autora, a także – co dziś wydaje się najważniejsze – nieprawdopodobna nienawiść do Kościoła katolickiego winnego – zdaniem Stachniuka – wszystkich nieszczęść, jakie kiedykolwiek spadły na Rzeczpospolitą.

Jednostkę uważał za nieistotną, liczyły się dla niego zbiorowość, naród, państwo, imperium. Czy w sprzyjających okolicznościach ze Stachniukowych teorii i spekulacji narodzić się mogła polska odmiana faszyzmu? To, niezależnie od zawsze marginesowej jego pozycji, raczej wątpliwe, choć zaciekawienie skinów tatuujących sobie na jednym ramieniu świaszczycę, czyli swastykę łamaną na ogół w lewo, a na drugim krzyż celtycki – daje do myślenia.

– ostatnia część trylogii zatytułowanej „Między wojnami”, zdaniem Jana Lechonia książka łajdacka. Paszkwil na Armię Krajową ze sławnym początkiem: „W pierwszych dniach października hrabia Bór-Komorowski wystraszony skutkami swojej zbrodni, spłoszony jak szczur dymem płonącego miasta i widokiem podstępnie przelanej krwi, której był hojnym szafarzem, rozwścieczony wreszcie niemiłą sytuacją, obnażającą jaskrawo zdradę „londyńskiego” dowództwa, które pod hasłem powstania przeciw hitlerowskim okupantom usiłowało pchnąć młodzież warszawską przeciw wyzwoleńczym armiom ludowym radzieckiej i polskiej – wystraszony, spłoszony i rozwścieczony tym wszystkim pojechał hrabia Bór do Ożarowa. Tam w kwaterze dowódcy SS von dem Bacha po przyjacielskiej gawędzie, w której obydwaj generałowie odnaleźli wspólnych przodków po kądzieli, podpisano akt kapitulacji”.

Bohater powieści działa w akowskiej konspiracji, gdy jednak się okazuje, że zamiast zastrzelić kolaboranta, wykonać ma wyrok na ideowym działaczu komunistycznym, oburzony, zmienia „barwy klubowe” na jedynie słuszne i w powstaniu warszawskim jest już w Armii Ludowej. Po wojnie walczy słowem z kułakami, a czynem – ze zbrojnymi grupami politycznego podziemia.

Powieść Kazimierza Brandysa na tamtym marnym, socrealistycznym tle wyróżnia się swym dalekosiężnym zamiarem. Autorowi nie chodziło wyłącznie o zdyskredytowanie wrogiej formacji, która przecież już wcześniej nazwana została „zaplutym karłem reakcji”. Ambicje prozaika sięgały dalej. „Człowiek nie umiera” miał unicestwić etos patriotyczny, potępiając zarazem jako zbrodniczą postawę niepodległościową. Wbrew tytułowi bliźniaczo podobnemu do innego, obrazoburczego tytułu tamtej epoki – „Śmierci nie ma” Wiktora Woroszylskiego, powieść Kazimierza Brandysa nie zaprzeczyła prawom natury. Sama też, niewznawiana, umarła, a szkoda, bo powinna być znana powszechnie jako świadectwo jeśli nie narodowego, to intelektualnego zaprzaństwa.

w wydawanym w Wilnie przez Niemców po polsku „Głosie Codziennym”) – najbardziej znacząca dla czytelnika polskiego powieść pisarza, który jasno potrafił odpowiedzieć na pytanie: czym jest system komunistyczny? „Droga donikąd” (wraz z kontynuacją – „Nie trzeba głośno mówić”) Polakom z „Polski centralnej” uzmysłowiła, czym była okupacja sowiecka wschodnich terenów Rzeczypospolitej i kim byli ci, którzy w 1944 r. wkroczyli na tereny zajmowane przez Niemców jako wyzwoliciele.

Powieść prezentuje wachlarz postaw mieszkańców Wilna i okolic wobec Sowietów. Postaw zmieniających się wraz z nasilającą się propagandą, coraz trudniejszymi warunkami życia, rozpoczynającymi się deportacjami ludności. Ci sami, którzy we wrześniu 1939 roku w komunizmie widzieli jedynie wcielone zło, już wkrótce zaczęli przebąkiwać o konieczności przystosowania się do nowej sytuacji, a niebawem na wiecach oddawali wiernopoddańcze hołdy „naszemu wybawicielowi, stwórcy naszego szczęścia” Józefowi Stalinowi. Tak postępowała sowietyzacja – i w Wilnie, i we Lwowie, i w Białymstoku. „Droga donikąd” pokazuje, jak do tego, by stać się szpiclami, prowokatorami i donosicielami, aspirowali Polacy, bynajmniej nieprzymuszani do tego przyłożonym do głowy pistoletem. Oczywiście i na szczęście nie wszyscy.

Czesław Miłosz, gorący zwolennik prozy Józefa Mackiewicza, w „Drodze donikąd” ujrzał zderzenie człowieka z Bestią Społeczną, a cała powieść – jego zdaniem – dotyczyła problemu nihilizmu. To zupełnie niepotrzebne komplikowanie tego, co oczywiste, a w oczywistości swojej genialne. „W „Drodze donikąd” – pisze znawca tej twórczości Włodzimierz Bolecki – granica między dobrem a złem nigdy nie zostaje zatarta. Nie zostaje też zatarta granica między prawdą a kłamstwem, odwagą a tchórzostwem, uczciwością a cynizmem, obłudą. Bohater powieści Paweł do ostatniego zdania utworu „ma się na czym oprzeć” – opiera się po prostu na swoim przedwojennym przekonaniu, że prawda o faktach jest jedna i nierelatywna.

– hymn o wolności człowieka, którą krępują m.in. wszelkie nacjonalizmy, ale nie one tylko, bo w istocie każda ideologia. Obrzydliwe były młodemu Bobkowskiemu (zaczynając „Szkice piórkiem”, miał 27 lat) megalomania narodowa, polski sentymentalizm, że o mesjanizmie nie wspomnę. A przecież, skoro w 1944 r. we Francji, przygnębiony postępami czynionymi przez Armię Czerwoną, prorokował: „I jeżeli ustrój będzie komunistyczny, to cześć i po herbacie – ta utopia wyniszczy nas bardziej niż całe sto lat zaborów i obydwie wojny”, to myślał nie o Paryżu, lecz o Warszawie. Uważał się za następcę Josepha Conrada i mając przed oczyma życie i dzieło autora „Lorda Jima”, sformułował koncepcję kosmopolaka. Postulował odrzucenie tradycyjnej polskości, zwrócenie się jakby przeciw sobie samemu, by odkryć w sobie „tego drugiego Polaka” – lepszego, nowoczesnego, pasującego do współczesnego świata.

Na pierwszy rzut oka mogłaby koncepcję tę wywiesić na sztandarach Platforma Obywatelska, a Donald Tusk inkrustowałby swoje przemówienia cytatami ze „Szkiców piórkiem”. Na przykład takim: „Dzieci – nie wierzcie w NIC, absolutnie w NIC. To bardzo trudne, ale to zdrowe”. Tyle że z równą furią Bobkowskiego spotykały się martyrologiczne jęki naszych zawodowych patriotów, co wylewane przez Zachód krokodyle łzy nad „nieszczęśliwą Polską”, którą zawsze można wspomóc modlitwą, a w godzinie próby – paczką żywnościową.

Andrzej Bobkowski marzył o Polsce normalnej, paradoksalnie nie tak odległej od tej, jaką wyśnił sobie przed laty Juliusz Słowacki, pisząc o „czerepie rubasznym” i „duszy anielskiej”. To, co stało się w 1944 roku, a co Bobkowski przewidział, że Polska została „służebnicą cudzą”, napawało go wstrętem. I nieprzypadkowo Tymon Terlecki, zresztą entuzjasta pisarstwa Bobkowskiego, zauważa, że jego „fanatyzm wolności wydaje się (...) organicznie, atawistycznie polski”.

Kto wie, może fala polskiej zarobkowej emigracji, która coraz lepiej daje sobie radę na Wyspach Brytyjskich, za swoją przyjmie koncepcję kosmopolaka? Nie byłoby najgorzej, zwłaszcza gdy przypomnimy sobie fragment „Szkiców piórkiem” poświęcony emigracji: „Gdy tylko Polska i ojczyzna nasza święta przestaje nam trochę ujeżdżać mózg, stajemy się jednym z najwspanialszych materiałów ludzkich, ruszamy się, kwitniemy, dorabiamy. Nawet myślimy, co jest raczej rzadką cechą naszego charakteru”.

– nie zdziwiłbym się, gdyby pilnym czytelnikiem tej socjologicznej pracy był Ludwik Dorn. Mam nadzieję bowiem, że gdy pierwszy raz wziął na cel „wykształciuchów”, nie kierował się wyłącznie bufonadą i pogardą dla realnych i potencjalnych przeciwników. Zakładam tedy, że znał książkę prof. Józefa Chałasińskiego, który za swoje „getto inteligenckie” zebrał równie potężne cięgi co Dorn za „wykształciuchów”. Inna sprawa, że rok po wojnie Chałasiński nie powinien przywoływać źle kojarzącego się terminu „getto”.

W 1946 roku mógł sobie jeszcze Chałasiński, kpiąc z orientacji inteligenckiej, dla której „dzwonek kościelny, opłatek i wielkanocne jajo” (za „Legendą Młodej Polski” Stanisława Brzozowskiego – przyp. K. M.) zastępują pracę myślową, z drugiej strony dobitnie stwierdzać: „... wstrząsu duchowego nie przyniosła również publicystyka marksistowska w Polsce. Za kryterium nie może służyć przecież to, co sami marksiści piszą o sobie”. Ówczesny salon nie wybaczył mu nigdy krytycznych słów o „getcie społeczno-towarzyskim” (tworzonym nie tylko przez Żydów – wykładał kawę na ławę, by nie dopuścić do nadinterpretacji, czemu i tak nie zapobiegł) i szlacheckim rodowodzie inteligencji czepiającej się kiedyś klamek arystokratów, a dziś... No właśnie.

„Ludzie getta to są ludzie bezproduktywni i jałowi, a równocześnie posiadający poczucie wielkości i nie wykonują nic, co by im dawało obiektywne sprawdziany własnej wartości i wielkości. Stąd ustawiczna potrzeba dowodów uznania” – to nie są słowa Piotra Wierzbickiego z „Traktatu o gnidach” ani Rafała Ziemkiewicza z „Polactwa”. Tak pisał Chałasiński.

W 1957 r. założył kwartalnik „Kultura i Społeczeństwo”, na łamach którego udzielił odpowiedzi na pytanie: „W imię czego naród został zamknięty w izolatce i odcięty od współczesnej Europy?”. Odpowiedź brzmiała: „W imię marksistowskiej dewocji i kultu Stalina”. Cenzor zadbał o to, by te słowa nie ujrzały światła dziennego.

Kiedy w następnym roku wysłał Józef Chałasiński na odbywający się we Włoszech kongres referat o ideologicznych zamierzeniach i praktyce realnego socjalizmu, odcięli się od niego i Jerzy Wiatr, i Zygmunt Bauman. Autorowi „Przeszłości i przyszłości inteligencji polskiej” zlikwidowano też zaraz katedrę w PAN, odwołano go z sekretarskiego stanowiska w PAN i wyrzucono z Uniwersytetu Łódzkiego.

Salon w jego sprawie milczał. „Oparcia – napisała po latach prof. Antonina Kłoskowska – prócz własnych uczniów udzielili mu natomiast inteligenci wywodzący się ze wsi i związani z koncesjonowanym – to prawda – ruchem ludowym...”. Ale tych „chamów”, o których Chałasiński upominał się jeszcze przed wojną, nikt przecież za próg salonu nie wpuszczał.

Dziś dyskusje o inteligencji nie mają sensu, bo nie ma inteligencji, tak jak nie ma klasy robotniczej i warstwy chłopskiej. Są za to „chamy” i „Żydy”, „robole” i „wykształciuchy”. I jest salon, który po trzęsieniu ziemi, jakie przeszedł w strasznych latach rządów PiS, z pewnością dojdzie do równowagi. Już wkrótce!

– książka ta wywołała ogólnonarodową dyskusję, miała wiele wydań, a dziś, jeśli nawet wspomni ktoś czasem nazwisko jej autora, to wyłącznie z określeniem brzmiącym jak epitet: „pułkownik LWP”, „sekretarz literackiej POP”, a bywa, że po prostu „moczarowiec”. I jak przekonać współczesnego Polaka, że to ten właśnie człowiek w najwyższą porę zaprotestował przeciwko szarganiu imienia ojczyzny przez legion fałszerzy naszej historii korzystających z każdej okazji, by bohaterstwo polskiego żołnierza przedstawić jako bohaterszczyznę, mimochodem negując narodową romantyczną tradycję.

Autor „Siedmiu polskich grzechów głównych” dowodził, że jeśli z czegoś możemy być naprawdę dumni, to z naszej historii, w której ani nie szliśmy z kosami na armaty, ani z dubeltówkami na karabiny, nie atakowaliśmy z szablami baterii, a z lancami czołgów. Nie szturmowaliśmy nieba, a Polska nie była „Ordonem narodów”. Wbrew temu, co podpowiadały dzieła polskiej szkoły filmowej z „Zezowatym szczęściem” i „Lotną” na czele, niektóre sztuki Mrożka, no i wszechwiedzący publicyści „Polityki” („Gazety Wyborczej” jeszcze wtedy nie było).

Ta gromada błaznów (w sławnym eseju Leszka Kołakowskiego „Kapłan i błazen” większość racji jest, oczywiście, po stronie tego drugiego, choć sam Kołakowski z czasem znakomicie wszedł w rolę pierwszą) nie przyjmowała do wiadomości racji wyartykułowanych przez Załuskiego: że odwaga nie równa się lekkomyślności, a wierność przysiędze – głupocie.

Dziś fakt, że Polacy – bynajmniej nie tylko intelektualne elity – z takim przejęciem dyskutowali o „duchu Somosierry” i „kozietulszczyźnie” (to Stefan Bratkowski nazwał Kozietulskiego „bohaterskim niedoukiem”), budzi zdumienie. I nic dziwnego, w końcu po odzyskaniu pełnej niepodległości w 1989 roku ojczysta historia była w Polsce nieobecna. Przebudzenie nastąpiło w 2004 roku, w 60. rocznicę wybuchu powstania warszawskiego. Nie wiadomo na jak długo.

– tom wierszy, który otworzył oczy Polakom, a przynajmniej światłej (i młodszej) ich części. Dwa lata później dojdzie do zajść w Radomiu i Ursusie i powstanie KOR. Ruszy „drugi obieg”. W 1979 roku na placu Zwycięstwa Jan Paweł II modlić się będzie o odmianę oblicza polskiej ziemi. I wymodli ją. Początek tego cyklu wydarzeń wiążę z edycją na oko niewyróżniającego się niczym szczególnym poetyckiego tomu twórcy „Trenu Fortynbrasa”. Autora mającego już wcześniej znakomitą markę, który jednak dopiero po tym, jak Pan Cogito zaapeluje: „czuwaj – kiedy światło na górach daje znak – wstań i idź/ dopóki krew obraca w piersi twoją ciemną gwiazdę”, stanie się autorytetem moralnym. Ten tom wierszy zradykalizował postawy środowisk nastawionych opozycyjnie, zwłaszcza młodzieży akademickiej. Bo też nikt przedtem nie mówił do niej takim językiem, nie wzywał „bądź odważny gdy rozum zawodzi bądź odważny”, nie nakazywał: „i nie przebaczaj zaiste nie w twojej mocy/ przebaczać w imieniu tych których zdradzono o świcie”. I chociaż już wcześniej odwoływał się Herbert do tradycji – polskiej i europejskiej, choć nawiązywał do kultury Zachodu, choć pieczołowicie chronił pamięć o tych, którzy polegli za ojczyznę, choć po imieniu nazywał kłamstwo, nietolerancję, zdradę, a jego „Kołatka” nieustannie wystukiwała „suchy poemat moralisty/ tak-tak/ nie-nie”, to dopiero „Pan Cogito” uświadomił czytającym jego wiersze, kim naprawdę jest ich autor. I odtąd ta poezja miała promieniować na bardzo szerokie kręgi odbiorców.

Zamykające tom „Przesłanie Pana Cogito” stało się jeszcze jedną polską modlitwą. Tak jednak było, dopóki istniał PRL. W wolnej Polsce „Pan Cogito” zakatowany został przede wszystkim przez szkołę, gdzie bez „Przesłania...” nie mógł się obyć żaden apel. Ale i wszelkie oficjalne gale, państwowe i nie tylko, syciły się Herbertem.

Po śmierci poety w dziesiątkach nekrologów pojawiły się cytaty z „Przesłania Pana Cogito”. W 90 procentach przekręcone. Poeta stał się bohaterem festiwali, Herbertiad, konkursów recytatorskich. W końcu finałowe wezwanie „Przesłania”: „Bądź wierny Idź”, stało się obiegowym żartem sytuacyjnym, np. „Bądź wierny, idź po flaszkę”. Przestałem się tym przejmować, bo wiem jedno, że jest Zbigniew Herbert poetą czasów wyjątkowych i stanów wojennych. To wtedy pisane były jego najważniejsze wiersze. Wiersze na chwilę złą. Kto zaręczy, że takich chwil już nigdy nie przeżyjemy? A wtedy „Przesłanie Pana Cogito” zabrzmi najdonośniej i najczyściej. Bo jest arcydzielne.

Pozostawili jednak po sobie trwałe ślady, odmieniając życie jednostek i wpływając — niekiedy trwale – na myślenie społeczne. Zdecydowana większość czytelników „Rz” widziałaby pewnie w podobnym zestawieniu książek, które miały zmienić Polskę (cezurę czasową postawiliśmy na początku XX stulecia, szeregując utwory według dat ich wydania) zupełnie inne tytuły. Wdzięczni będziemy za alternatywne rankingi, bo przy okazji uda się może wydobyć z zapomnienia pozycje, które choćby ze względu na ich niespotykaną temperaturę emocjonalną – a ta jest wspólna dla wszystkich przywoływanych tutaj dzieł – nie powinny przynależeć wyłącznie do literackiej, historycznej i kulturowej archiwistyki. Poza tym myślenie o Polsce poprzez książki, dostarcza wiedzy – także o nas samych.

Pozostało 97% artykułu
Literatura
Stanisław Tym był autorem „Rzeczpospolitej”
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Literatura
Reiner Stach: Franz Kafka w kleszczach dwóch wojen
Literatura
XXXII Targi Książki Historycznej na Zamku Królewskim w Warszawie
Literatura
Nowy „Wiedźmin”. Herold chaosu już nadchodzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Literatura
Patrycja Volny: jak bił, pił i molestował Jacek Kaczmarski