W Ameryce Południowej wciąż powstaje świetna literatura. Tyle że zamiast magicznego Macondo mamy kosmopolityczne McOndo. Patronują mu Mario Vargas Llosa i globalna popkultura.
Jeszcze kilka lat temu chilijski krytyk Ricardo Cuadros nazywał w „New York Timesie” młodych następców Carlosa Fuentesa i Julio Cortazara „karykaturą literatury Ameryki Południowej”, a wydawca kolumbijskiego pisma literackiego „El Malpensante” Mario Jursich twierdził wręcz, że żaden z nich nie wzniósł się nawet do poziomu pierwszych powieści Marqueza. Jednak południowoamerykańscy dziennikarze nie dostrzegli, że młodsi twórcy w ogóle w stronę Marqueza i Fuentesa nie zmierzają. Dzięki odejściu od wyeksploatowanego realizmu magicznego nie otrzymujemy od nich wtórnych czytadeł w stylu „Domu dusz” Isabel Allende.
Patronem nowej literatury latynoskiej jest w największym stopniu Mario Vargas Llosa, co potwierdzają ukazujące się właśnie w Polsce powieści polityczne Carlosa Franza i Santiaga Roncagliola. Drugi jej nurt stanowi zaś twórczość czerpiąca garściami z popkultury, ze znakomitym Rodrigo Fresánem na czele. Dzięki jego „Ogrodom Kensington” (w świetnym przekładzie Tomasza Pindela) wiemy, że nowa literatura latynoamerykańska wydała pierwsze wybitne dzieło. Zresztą niewiele ustępują tej powieści książki Jaime Bayly’ego, Edmundo Paza Soldána i Jorge Franco dostępne od niedawna na polskim rynku.
Pisarze spod znaku McOndo (nazwa pochodzi od antologii pod tym samym tytułem, która ukazała się w 1996 roku) urodzeni w latach 60., a więc wtedy, kiedy zaczynał się tzw. latynoamerykański boom, nie tylko piszą świetną literaturę, ale też mają na nią pomysł. Wiele o tym, w jaki sposób zmieniła się nie tylko proza latynoamerykańska, ale i tamtejsza kultura, mówi sam termin „McOndo”. To wielopiętrowa gra słów. Nawiązująca do McDonald’s i Macintosha, luksusowych amerykańskich condo-hotels i oczywiście Marquezowskiego Macondo ze „Stu lat samotności”, którego historia była metaforą losów Ameryki Łacińskiej.
W dzisiejszej prozie opisującej współczesność i historię Ameryki Łacińskiej nie znajdziemy tego typu metafor tylko okrutny realistyczny opis kojarzący się z kinem akcji, gdzie krew leje się strumieniami. „Pustynia” Franza i „Czerwony kwiecień” Roncagliola nie mogłyby powstać bez jednej z najwybitniejszych powieści ubiegłego stulecia – „Rozmowy w »Katedrze«” Llosy. Choć żadna z nich nie osiąga jej poziomu, to jednak obie są bardzo dobrymi powieściami politycznymi.