Najpierw rozstał się z kinem, potem także z pisaniem. I dziś bardzo brakuje jego spojrzenia na ludzi i zdarzenia z perspektywy Nowego Światu, jego tęsknoty za wileńską krainą dzieciństwa, jego polskich kompleksów. Wśród marzeń o europejskości przydałaby się nam choćby odrobina jego „zaściankowości”.
„Bardzo lubię kino. Jest to wyznanie banalne, ale jak każdy banał — zawiera w sobie wiele prawdziwego sentymentu” — pisał Tadeusz Konwicki w 1964 roku w „Filmie”. Kino też pokochało Konwickiego. Stał się dla niego ważną postacią. Przez chwilę był krytykiem filmowym, potem kierownikiem literackim zespołu „Kadr”, scenarzystą najlepszych obrazów Jerzego Kawalerowicza, a wreszcie — choć sam zastrzegał się, że to amatorstwo — reżyserem. A raczej autorem filmowym, piszącym kamerą eseje.
Dzisiaj jest trochę zapomniany. Niesłusznie, bo jego twórczość oparła się próbie czasu. Może i dlatego, że nie będąc zawodowym reżyserem, Konwicki nie przejmował się modami i trendami obowiązującymi w ekranowej narracji. Tworzył na ekranie rodzaj pamiętnika, a jego filmowa stylistyka bliższa jest dzisiejszym mistrzom niż klasykom kina. W pierwszym okresie twórczości łączono go z francuską Nową Falą, ale tak naprawdę robił filmy bardzo osobiste i bardzo polskie. W zestawie DVD znalazły się tytuły późniejsze, wspomnieniowo-oniryczne, nakręcone w latach 1971-1989.
A więc przede wszystkim pełna poezji „Dolina Issy” — ekranizacja powieści Czesława Miłosza o odległym świecie dzieciństwa. Afilmowy tekst Konwicki zaadaptował po mistrzowsku. Leśniczy Baltazar, bojąca się śmierci babka, gosposia zadurzona w księdzu, pokojówka Barbarka tragicznie zakochana w swoim panu to postacie literackie. Ale Konwicki dodał „Dolinie Issy” własną tęsknotę, we współczesnej scenerii kazał aktorom recytować wiersze Miłosza. Rozrzucone po świecie wnuki bohaterów powieści noszą w sobie kawałek ich świata. Kiedy jeden z recytatorów pojawia się na planie filmu, w kamerze odbija się twarz samego reżysera. Bo to jest także jego raj utracony.
Równie osobista jest „Lawa”. Konwicki dokonał rzeczy niemożliwej: przeniósł na ekran Mickiewiczowski dramat romantyczny. Nie bez powodu jednak film nosi podtytuł „Opowieść o Dziadach”. To nie tyle adaptacja teatralnego spektaklu, co impresja na jego temat. Jak zawsze u Konwickiego uwspółcześniona. Gdy z ekranu padają słowa wielkiej improwizacji, widz w tle obserwuje sceny z II wojny światowej. Noc Dziadów miesza się z Zaduszkowym nastrojem Cmentarza Powązkowskiego. Panorama Wilna przechodzi w krajobraz XX-wiecznej Warszawy.