Już od jakiegoś czasu podejrzewałem, że książki z wybitą na okładce wielkimi literami informacją „bestseller numer 1 »New York Timesa«” należy omijać. Teraz mam co do tego niezbitą pewność za sprawą „Chaty” (6 milionów sprzedanych egzemplarzy, a wkrótce będzie więcej, bo np. w Polsce właśnie się wspina na szczyt listy bestsellerów). Nie chcę przez to powiedzieć, że im książka lepiej się sprzedaje w USA, tym gorszym jest gniotem. Bo przeczy temu choćby przykład „Kodu Leonarda da Vinci” Dana Browna, który da się przecież czytać mimo wszystkich zastrzeżeń. W kwestii bestsellerów „New York Timesa” zalecałbym jednak daleko idącą ostrożność.
Co jest w „Chacie” najgorsze? Wcale nie styl, świadczący o tym, że autor zatrzymał się w edukacji literackiej gdzieś w czasach licealnych, a i w szkole z wypracowań nie dostawał raczej piątek. Ani nie to, że w swoich poszukiwaniach religijnych i intelektualnych przekracza raz za razem granicę śmieszności. Najgorsze jest to, że „Chata” opowiada dramatyczną historię, z której utalentowany pisarz mógłby stworzyć dzieło wybitne. Niestety, pod piórem Williama Younga autentyczna ludzka tragedia zamienia się w komedię.
„Chata” to opowieść o dramacie rodziny Philipsów. Podczas weekendowego wypadu w góry sześcioletnia córka głównego bohatera Mackenziego Allena nazywanego Mackiem zostaje porwana przez psychopatycznego „mordercę z campingu”. Jak okaże się kilka dni później, zostanie ofiarą zbrodniarza. Szczęśliwe życie rodziny Philipsów legnie tego dnia w gruzach. Na wszystkich spadnie wielki smutek, a ojciec i siostra zamordowanej Missy nie będą mogli pozbyć się poczucia winy. Dziecko zostało bowiem uprowadzone w czasie, gdy Mack ratował swojego syna Josha, który wpadł do wody z winy starszej córki, Kate. Przyznają państwo, że nie brzmi to szczególnie przekonująco. Ale niech tam. Tyle że to nie wszystko. Rodzina Philipsów ma jeszcze trupa w szafie. I to dosłownie. Okazuje się, że Mack, mając 13 lat, otruł swojego ojca, alkoholika i brutala, który go katował. Dlatego uważa, że tragedia, która go spotkała, to kara za tamten grzech. Do tego miejsca historia brzmi jeszcze całkiem nieźle. Jazda bez trzymanki zaczyna się, kiedy bohater otrzymuje dziwną kartkę, z której wynika, że Bóg chce się z nim spotkać w chacie, czyli miejscu, gdzie zamordowano jego córkę. Wiele opisano w literaturze tego typu spotkań. Żadne jednak nie było tak zabawne w sposób niezamierzony. To, że przez 200 stron czytamy pseudoteologiczne brednie o tym np., jak wielkim nieszczęściem jest ludzka niezależność, z której bierze się zło, to jeszcze nic. Young funduje nam prawdziwy kabaret w stylu Monty Pythona z Trójcą Świętą w postaci potężnej Murzynki (Bóg ojciec), Araba (Jezus) i Ducha Świętego pod postacią kobiety o azjatyckich rysach. Czego tam nie ma, drodzy Państwo, nasz bohater spożywa w tym towarzystwie liczne posiłki, chodzi po wodzie i odwiedza w niebie zmarłą córkę. Na koniec zaś dowiadujemy się, że uległ poważnemu wypadkowi i być może czytamy opis jego urojeń. Wiem, że zabrzmi to dziwnie, ale choć mamy do czynienia z dużej klasy gniotem, sukces „Chaty” Younga trochę podnosi na duchu. Oczywiście, lepiej by było, aby propagowaniem chrześcijaństwa zajmowali się bardziej utalentowani pisarze, ważne jest jednak, że są odbiorcy takiej literatury i że jest ich wielu. Co pewnie zdziwi polskich krytyków lansujących teorię, że najważniejsze w literaturze jest nie to, co autor ma do powiedzenia, lecz jakim to mówi językiem. Okazuje się jednak, że miliony czytelników wciąż czekają na kogoś, kto nawet w tak groteskowej formie spróbuje powiedzieć im coś o sprawach najważniejszych. Takich jak wiara i cierpienie, dobro i zło.
[i]William P. Young „Chata”. Przeł. Anna Reszka. Nowa Proza, Warszawa 2009[/i]