Trzeba wejść do tej rzeki

Z Timem Weinerem rozmawia Krzysztof Masłoń

Publikacja: 19.06.2009 23:41

Trzeba wejść do tej rzeki

Foto: Fotorzepa, Danuta Matloch Danuta Matloch

[b]Rz: CIA ma wspaniałą reputację i, jak pan pisze w swojej książce, okropny dorobek. Z czego wzięło się to rozwarcie między faktami a mitami?[/b]

Większość tego, co ludzie – z kolejnymi prezydentami Stanów Zjednoczonych włącznie – wiedzą na temat CIA, pochodzi z książek, telewizji i filmów sensacyjnych. Mamy przed oczyma obraz agenta, przystojnego faceta w czarnym płaszczu, który wsiada do samolotu, leci do dalekiego kraju, w trakcie lunchu obala tamtejszy rząd, po czym wraca do hotelu, pije zimne martini, następnie intensywnie kocha się przez całą noc, a na rano zamawia taksówkę na lotnisko i wraca do domu. To jest mit.

CIA to rządowa biurokracja średniej wielkości, w większości składająca się z cywilów, za to z etosem wojskowym. Z budżetem w wysokości mniej więcej 5 miliardów dolarów, a to jest mniej niż 1 procent budżetu Pentagonu. W CIA pracuje około 24 tys. ludzi, z których zdecydowana większość codziennie wpatruje się przy biurku w ekran komputera. Na dobrą sprawę wygląda to jak firma ubezpieczeniowa.

[b]To szlachetne, że do agencji zgłaszają się szpiedzy ochotnicy, ale bez werbowania jakikolwiek wywiad nie ma racji bytu. Dlaczego CIA miała takie opory z przyjęciem tego do wiadomości? Czy to była część jakiejś doktryny?[/b]

Rzeczywiście, prawie wszyscy skuteczni agenci zagraniczni CIA sami się zwerbowali – byli ochotnikami, jak pułkownik Ryszard Kukliński. Zazwyczaj zresztą mieli duże kłopoty, często po kilka razy odrzucano ich oferty, ponieważ CIA bała się, że zostanie spenetrowana przez podstawionych agentów. A bała się dlatego, że była spenetrowana przez podstawionych agentów – Związku Radzieckiego i innych wywiadów państw komunistycznych. Niewątpliwie brakowało agencji doświadczenia w działaniach szpiegowskich, kontrwywiadowczych, w stosowaniu technik maskirowki.

[b]W efekcie są podobno takie regiony świata, w których agencji przez lata nie udało się pozyskać jednego nawet agenta?[/b]

Chyba największą porażką wywiadu amerykańskiego jest Korea Północna. Zgodnie z posiadaną przeze mnie wiedzą, zweryfikowaną w rozmowach z wysokimi przedstawicielami CIA, agencja nie zwerbowała ani jednego Koreańczyka z Północy, jak również – co wydaje się nieprawdopodobne – z Południa i nie wysłała go na Północ. Zresztą przez całe lata zimnej wojny szpiegów, którzy wiedzieli, co naprawdę się dzieje w społeczeństwie radzieckim, mieliśmy zaledwie kilku. W związku z tym polegaliśmy na naszej cudownej technologii, na satelitach szpiegowskich, elektronicznym sprzęcie do prowadzenia nasłuchu i patrzyliśmy na ZSRR, licząc ich pociski i czołgi, co dawało nam obraz państwa mocnego gospodarczo, silnego, wręcz potężnego. Okazało się to iluzją. Satelity są wspaniałe, ale nie potrafią powiedzieć tego, co myśli człowiek. A żeby wiedzieć, o czym on myśli i jakie ma zamiary, trzeba z nim porozmawiać. I to jest robota dla szpiega.

[b]Wielokrotnie przyczyną wpadek agencji było niedbalstwo konkretnych ludzi. Ale też Ameryka za sprawą CIA padała ofiarą zamierzonych działań strony przeciwnej, dezinformacji, przedstawianych fałszywek. Czy nie było tak w przypadku wojny z Irakiem?[/b]

To jedna z najsmutniejszych historii w dziejach CIA. We wrześniu 2002 roku niektórzy senatorzy zadali CIA całkiem sensowne pytanie: jakie zagrożenie stanowi Irak dla Stanów Zjednoczonych? Agencja odpowiedziała, że kraj ten wypełniony jest bronią biologiczną i chemiczną, a przy tym bardzo bliski uzyskania broni jądrowej. Skąd pochodziły te informacje? Przez pięć lat, od wycofania z Iraku ONZ-owskich obserwatorów, nie mieliśmy tam żadnego szpiega. Agencja oparła się więc na ustaleniach sprzed pięciu lat, uzupełniając je „rewelacjami” wyprodukowanymi przez samego Saddama Husajna. Z jego strony była to klasyczna maskirowka, obliczona na wywołanie przerażenia w Iranie, a szczególnie w Izraelu. Daliśmy się nabrać na to oszustwo, co w rezultacie zaprowadziło nas na wojnę.

[b]Czy dobrze rozumiem, że pan – krytyk CIA jest jednocześnie zwolennikiem umocnienia tej instytucji?[/b]

Kocham mój kraj i chcę, żeby odnosił zwycięstwa, a nie ponosił porażki. I żeby amerykańscy żołnierze nie ginęli bez powodu. W Afganistanie byłem sześć razy w ciągu ostatnich 20 lat: w czasie okupacji radzieckiej, pod rządami talibów i potem, już po inwazji amerykańskiej. Ta inwazja zamieniona została w okupację. Nie chcę, by Afgańczycy traktowali nas jak przed laty Sowietów, bo to łamie mi serce. Tę wojnę, całą zresztą wojnę z terroryzmem, wygramy nie bronią jądrową, nie bronią konwencjonalną, nie okrętami podwodnymi czy inteligentnymi bombami. Wygramy ją przy pomocy informacji i wywiadu. Potrzebujemy CIA mądrej, sprytnej, zdolnej, z ludźmi, którzy prowadzić będą działania szpiegowskie także w tych miejscach, gdzie nie ma czystej wody pitnej i nie ma ładnych hoteli.

[b]Agencja wyraźnie potrzebuje wroga. Najpierw byli to hitlerowcy, potem komuniści, a po krótkim braku nieprzyjaciela pojawił się światowy terroryzm z twarzą bin Ladena. Ale co się stało? W 100 procentach namierzony bin Laden uchodzi cało, choć CIA wysyła do jego zlikwidowania specjalną grupę. Zastanawiam się, czy postępujące uzależnienie agencji od polityków nie wpływa na osłabienie jej mobilności?[/b]

Zadał pan kilka pytań naraz, ale dotykają one sedna ciągłego problemu związanego z działalnością CIA. To niesamowite, jak wielu ludzi odczuwa nostalgię za zimną wojną. No cóż, życie wtedy było prostsze. Sowieci – niech ich Bóg za to błogosławi – mieli swoje plany pięcioletnie i wszystko toczyło się zgodnie z tymi planami, czasem tylko zdarzała się lawina na samym szczycie tej góry, ale nie za często. Dzisiejszy wróg w niczym nie przypomina tamtej radzieckiej góry. Wygląda jak rzeka, w której również są prądy podwodne, niewidoczne przez satelity. Żeby je poznać, trzeba wejść do tej rzeki. A nie mamy zbyt wielu ludzi, którzy mogliby to zrobić.

Jeśli chodzi o operację, o którą pan pyta, to byłem w górach Tora Bora w listopadzie i grudniu 2001 roku. Też chciałem zobaczyć głowę bin Ladena na kiju... wszyscy chcieliśmy ją zobaczyć. Czy Stany Zjednoczone wysłały żołnierzy, by to zrobili? Nie, choć bin Laden tam był! Ale żołnierze pod dowództwem gen. Tommy’ego Franksa nie chcieli przeprowadzić tej akcji, ponieważ była... za trudna. Wynajęto więc 100 Afgańczyków i zlecono im wykonanie zadania. W tym momencie sprawa była przegrana.

Wnioski z tego nie zostały wyciągnięte do dzisiaj. Armia wciąż najchętniej wysyłałaby bezpilotowe pojazdy latające i rozwalała ludziom domy, trafiając nie w te, które zamierzała zniszczyć. Jakoś często bowiem ktoś wprowadza błędne współrzędne do pocisków i wtedy mówimy: sorry.

[b]Stany Zjednoczone przyjęły na siebie – co się Ameryce wytyka – rolę światowego żandarma. Może gdyby zechciały obsadzić się w innej roli i np. nie wdawały się w niepotrzebne awantury w Ameryce Środkowej, to i wywiad, skupiając się na mniejszej ilości celów, osiągałby większe sukcesy.[/b]

Musimy się cofnąć do końca II wojny światowej. Dla takich ludzi jak późniejsi szefowie CIA – A. W. Dulles czy Richard Helms – stało się wtedy jasne, że resztę życia spędzą na walce ze Związkiem Radzieckim. Przyjęta wówczas strategia nie została zmieniona przez pół wieku. Dla tych ludzi nikt nie był neutralny, nikt nie był niezaangażowany. Oni naprawdę wierzyli, że jeśli np. upadnie rząd w Laosie, to natychmiast umocni się komunizm w Wietnamie, za nim w Chinach, a potem pójdzie Indonezja, Filipiny, skąd zaledwie krok na Hawaje i do Kalifornii. W istocie o Chinach nie wiedzieli nic, a o Związku Radzieckim także niewiele. Robert M. Gates, przez ćwierć wieku pierwszy nasz ekspert od Sowietów, po raz pierwszy przyleciał do Związku Radzieckiego w 1990 roku. Na lotnisku, gdy wyszedł z samolotu za George’em Bushem, starszym, Gorbaczow powiedział: „No i jak, panie doktorze Gates, wyglądamy dla pana tym razem z ziemi”.

Agencja ma być oczami i uszami Stanów Zjednoczonych, ale nimi nie jest. Nie wiedzieliśmy tego co trzeba o ZSRR, tym bardziej brakuje nam wiedzy o wielu egzotycznych krajach. Zdobycie informacji bywa jednak trudne, a świat należy zmieniać. I zmienialiśmy go przez lata, tyle że bez dobrych informacji wywiadowczych było to robotą głupca.

[b]Wydaje się, że niedoceniane są czasem działania pozornie drugorzędne. Czy ktoś przewidział, że gdy prezydent Carter w końcu lat 70. nadał priorytetowy charakter prawom człowieka, doprowadzi to do załamania komunizmu w wydaniu sowieckim? Rozumiem, że z talibami nie da się zrobić tego samego, ale może zamiast prowadzić długie, wyniszczające wojny, lepiej byłoby znaleźć takie „coś”, co ich zaboli i zmusi do opamiętania.[/b]

To jest wielkie wyzwanie dla Baracka Obamy. Wiele czasu będzie musiało upłynąć, by podreperować nadszarpniętą w Iraku reputację Stanów Zjednoczonych i poprawić nasz wizerunek. Ale proces ten, myślę, już się zaczął. Skończyły się tajne więzienia, skończyły tortury. Dla CIA ma to znaczenie pierwszorzędne. Czy wyobraża pan sobie znalezienie jakiegoś islamisty – od rejonu Morza Śródziemnego po Pacyfik – po opublikowaniu zdjęć z Abu Ghraib?

[b]Jaki wywiad, według pana, jest wzorcowy i mógłby być przykładem dla agencji?[/b]

Przykładem dla nas mogłyby być wyłącznie brytyjskie, dziewiętnastowieczne służby z takim np. Intelligence Branch of War Office. A nie żaden Mossad czy KGB. Możemy mówić, co nam się tylko podoba o imperializmie brytyjskim, ale jest faktem, że Brytyjczycy w Indiach, Pakistanie, Afganistanie żyli. Pili ich wodę, jedli ich żywność i budowali im koleje – poza Afganistanem, gdzie nikt tego do dziś nie zrobił. Ale stawali się częścią kultury tych krajów. Całe pokolenia pracowały tam: w wojsku, wywiadzie, dyplomacji. My stosujemy dwuletnie rotacje, jeśli w ogóle to robimy. A przecież staliśmy się w Afganistanie nowymi okupantami. Jeśli chcemy osiągnąć inne rezultaty niż Sowieci, musimy tam żyć. A od czego trzeba zacząć? Od nauczenia się mówienia w języku pasztu, choć Brytyjczycy powiadają, że z racji skomplikowania jest to język, którym będzie mówiło się w piekle.

[ramka][b]Tim Weiner [/b]

reporter śledczy „New York Timesa”, laureat Nagrody Pulitzera za artykuły na temat bezpieczeństwa narodowego, a za „Dziedzictwo popiołów”, pierwszą tak dobrze udokumentowaną historię CIA, wyróżniony National Book Award. W Polsce książka ta wydana została nakładem Domu Wydawniczego Rebis. [/ramka]

[b]Rz: CIA ma wspaniałą reputację i, jak pan pisze w swojej książce, okropny dorobek. Z czego wzięło się to rozwarcie między faktami a mitami?[/b]

Większość tego, co ludzie – z kolejnymi prezydentami Stanów Zjednoczonych włącznie – wiedzą na temat CIA, pochodzi z książek, telewizji i filmów sensacyjnych. Mamy przed oczyma obraz agenta, przystojnego faceta w czarnym płaszczu, który wsiada do samolotu, leci do dalekiego kraju, w trakcie lunchu obala tamtejszy rząd, po czym wraca do hotelu, pije zimne martini, następnie intensywnie kocha się przez całą noc, a na rano zamawia taksówkę na lotnisko i wraca do domu. To jest mit.

Pozostało 94% artykułu
Literatura
Stanisław Tym był autorem „Rzeczpospolitej”
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Literatura
Reiner Stach: Franz Kafka w kleszczach dwóch wojen
Literatura
XXXII Targi Książki Historycznej na Zamku Królewskim w Warszawie
Literatura
Nowy „Wiedźmin”. Herold chaosu już nadchodzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Literatura
Patrycja Volny: jak bił, pił i molestował Jacek Kaczmarski