[b]Rz: CIA ma wspaniałą reputację i, jak pan pisze w swojej książce, okropny dorobek. Z czego wzięło się to rozwarcie między faktami a mitami?[/b]
Większość tego, co ludzie – z kolejnymi prezydentami Stanów Zjednoczonych włącznie – wiedzą na temat CIA, pochodzi z książek, telewizji i filmów sensacyjnych. Mamy przed oczyma obraz agenta, przystojnego faceta w czarnym płaszczu, który wsiada do samolotu, leci do dalekiego kraju, w trakcie lunchu obala tamtejszy rząd, po czym wraca do hotelu, pije zimne martini, następnie intensywnie kocha się przez całą noc, a na rano zamawia taksówkę na lotnisko i wraca do domu. To jest mit.
CIA to rządowa biurokracja średniej wielkości, w większości składająca się z cywilów, za to z etosem wojskowym. Z budżetem w wysokości mniej więcej 5 miliardów dolarów, a to jest mniej niż 1 procent budżetu Pentagonu. W CIA pracuje około 24 tys. ludzi, z których zdecydowana większość codziennie wpatruje się przy biurku w ekran komputera. Na dobrą sprawę wygląda to jak firma ubezpieczeniowa.
[b]To szlachetne, że do agencji zgłaszają się szpiedzy ochotnicy, ale bez werbowania jakikolwiek wywiad nie ma racji bytu. Dlaczego CIA miała takie opory z przyjęciem tego do wiadomości? Czy to była część jakiejś doktryny?[/b]
Rzeczywiście, prawie wszyscy skuteczni agenci zagraniczni CIA sami się zwerbowali – byli ochotnikami, jak pułkownik Ryszard Kukliński. Zazwyczaj zresztą mieli duże kłopoty, często po kilka razy odrzucano ich oferty, ponieważ CIA bała się, że zostanie spenetrowana przez podstawionych agentów. A bała się dlatego, że była spenetrowana przez podstawionych agentów – Związku Radzieckiego i innych wywiadów państw komunistycznych. Niewątpliwie brakowało agencji doświadczenia w działaniach szpiegowskich, kontrwywiadowczych, w stosowaniu technik maskirowki.