Jakby na każdego wnuka przypadało nie czworo dziadków, ale szesnaście, dwieście pięćdziesiąt sześć i dalej w rytmie kwadratowego mnożnika, który i tak nie wyrazi dobitnie, co to znaczy pustka po wytrzebionym narodzie. Syndrom ten zresztą nie jest obcy bohaterowi książki: „paczka od pani Teci ciążyła bardzo, jakbym nie stare fotografie niósł, ale kamienie (…) Tych przedwojennych, kartonowych albo o ząbkowanych brzegach przetrwało w sumie całkiem niemało, w każdym razie więcej niż ludzi“.
Ale wrażenie to całkowicie mylne, Pazińskiemu udała się bowiem rzecz niesłychana. Autor ten, wedle notki na okładce, „prozę literacką dotychczas pisał do szuflady, ale właśnie zerwał z tym obyczajem“ i już od debiutu od razu zapiera dech dojrzałym opanowaniem tych rejestrów uczuciowych, które czynią z cząstek pamięci zbiorowej, jakie każdy z nas dziedziczy, wymiar własnej egzystencji odczuwanej w trybie teraźniejszym, bezpośrednim, jednostkowym.
Krótka wizyta narratora w opustoszałym, niemal widmowym domu wypoczynkowym Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Żydów w podwarszawskim Śródborowie, gdzie dziecięciem będąc spędzał wakacje, zamienia się na ledwie 130 stronach „Pensjonatu“ w spacer między nieskończenie długimi szpalerami duchów przodków, w rozplątywanie gąszczu ich losów i rysów twarzy. Wszystkie ich opowieści przefiltrowane są przez percepcję małego chłopca, który dziś, starszy o trzydzieści lat, rekonstruuje podpatrzone na letnisku sceny i dialogi. Już choćby z tego powodu samotna, przeważnie niema rozpacz ocalałych zyskuje w „Pensjonacie“ łagodzącą, arkadyjską poświatę. Ten dystans jednak nie ma w sobie nic z kontestacji, wypominania (a byłoby co wypominać), odcinania pępowiny, jest po prostu lekko zdziwionym poczuciem nierealności świata dorosłych w oczach dziecka.
Poczucie to Paziński po przekroczeniu bramy pensjonatu przenosi na świat widzialny, na nielicznych realnych, dzisiejszych jego lokatorów. Dlatego ich postaci świadome faktu, że są już najostatniejszymi z ostatnich, są dla nas w równych proporcjach tragiczne i pocieszne. Tragiczne jak schodzący do podziemi świadkowie własnej zagłady, pocieszne jak zrzędzący w stołówkowej sali staruszkowie podczas turnusu.
Paziński, krążąc po korytarzach pensjonatu, zaglądając do pokoi, nawiązując dialog raz z cieniami umarłych, a znów innym razem z żywym jeszcze kierownikiem i jego nielicznymi goścmi, podejmuje ryzykowną grę z przeszłością - tak bogatą i pulsującą zgiełkiem dawnych Nalewek, Świętojerskiej i Pawiej, że łatwo mogłaby mu odciąć drogę powrotu do stacji podmiejskiej kolejki i dalej na Mokotów, gdzie, jak głosi okładka, stale obecnie zamieszkuje. Przeszłość, tak pełna treści w przeciwieństwie do wyludnionej skorupy pensjonatu i zarośniętego zielskiem ogrodu wokół, mogłaby ubezwłasnowolnić, omotać, przekształcić go w kolejnego dłubacza-antykwariusza, co jest zbyt często udziałem autorów próbujących zmierzyć się ze swoimi żydowskimi korzeniami.