Szczerość i otwartość w sztuce jest heroiczną, straceńczą odwagą. Joyce nie waha się drobiazgowo i realistycznie opisywać codziennego życia we wszystkich jego przejawach, nieomalże bez wyróżniania rzeczy istotniejszych i całkiem błahych: codziennych, powtarzalnych czynności i przypadkowych drobnych zdarzeń, zapatrzeń i skojarzeń. Świetnym na to przykładem jest epizod śniadania w „Ulissesie". Opisane jest wszystko, po kolei, bez wyróżniania i hierarchizowania. Fabuła: rano Leopold Bloom, który lubi podroby („Najbardziej lubił przypiekane nerki baranie, które napełniały jego podniebienie wyszukanym smakiem delikatnie pachnącego moczu"), odczuwa nieodpartą ochotę na przysmażaną nerkę, stawia imbryk na ogniu i wychodzi do rzeźnika, spotyka tam młodą służącą sąsiadów, podziwia jej biodra i ruchy szynek pod spódnicą, kupuje za trzy pensy ostatnią świńską nerkę, wraca do domu, kładzie nerkę na patelni, robi żonie śniadanie złożone z grzanek z masłem i herbaty, zanosi jej na górę, rozmawiają, zbiega na dół, zjada ze smakiem usmażoną nerkę, grzanki, pije herbatę, idzie do ustępu.
Po tym poranku Bloom (nieraz – nie zawsze – będący alter ego autora) cały dzień snuje się w różnych sprawach po Dublinie. Wątek zaglądania w powieści w ciemne, podejrzane zakamarki miasta nie jest wynaleziony przez Joyce'a, znamy go co najmniej od czasów Eugeniusza Sue i Wiktora Hugo, ale Joyce widzi tam kolejne stacje podróży Odyseusza. Wielu współczesnych mu pisarzy miało to nawet za przesadę, wydumane dziwactwo. Szczególnie że autorowi „Ulissesa" nie przyświecał zamiar uwznioślenia codziennej drobnomieszczańskiej krzątaniny poprzez położenie jej na tle pradawnego mitu. Tutaj znowu przychodzi na myśl Białoszewski i powieść „Chamowo", w której znaleziony w nadwiślańskich chaszczach sparciały worek w wyobraźni autora-narratora staje się zgubionym płaszczem króla Leara. Joyce uwzniośla szare życie nie poprzez widzenie go przez pryzmat mitu, ale poprzez opisanie go i umieszczenie w dziele sztuki. Zgodnie z zasadą: wszystko może być poezją i o tym decyduję ja, pisarz. Nie opuszczając niczego: jedzenia, nałogów, fizjologii, wizyt w ustępie, seksu (Bloom wydala i onanizuje się na naszych oczach), a przede wszystkim świadomości, spostrzeżeń i myśli ludzi skądinąd zwyczajnych, nieciekawych, średnio wykształconych. Kto chce, niech to wszystko odrzuca jako naturalizm. Może nawet skatologię.
Joyce był nieodrodnym synem swojej epoki narodzin i umocnienia się modernizmu w sztuce, kiedy o tym, czym ma się sztuka zajmować i w jaki sposób, zaczął decydować artysta. A nie władza: kościelna, świecka, opinia publiczna... Pisarz nie był pobłażliwy dla gładkiej literaturki, co pokazuje scena z „Ulissesa", w której Leopold Bloom (w tej scenie możemy go utożsamić z autorem), siedząc w ustępie, czyta czasopismo z nagrodzonym w jakimś literackim konkursie opowiadaniem. Martwiąc się, czy nie nabawi się znowu hemoroidów, jednocześnie dywaguje nad lekturą: „Życie mogłoby być takie. Nie poruszyło go to i nie wstrząsnęło, ale było szybkie i zgrabne". W końcu: „Ostro oddarł połowę nagrodzonego opowiadania i podtarł się nim. Potem uniósł spodnie, zapiął szelki i guziki. Pchnął skrzypiące, drżące drzwi wychodka i wynurzył się z mroku na powietrze".
Jeśli z gładką literaturką postąpimy tak jak Bloom, to co nam zostanie do czytania? Na czym ma polegać przyjemność z czytania Joyce'a? Trudno przecież ekscytować się wyprawą do sklepu, czyimś siedzeniem w ustępie czy widokiem z okna.
Dla doświadczonego, wykształconego czytelnika przyjemność będzie polegała na odczytywaniu tych wszystkich dodatkowych sensów kulturowych, mitologicznych i historycznych, na bawieniu się formą polegającą na poplątaniu wątków – intelektualnych i fabularnych – dających się rozplątać nierzadko dopiero po kilkuset stronach. Czyli na odkrywaniu w „Ulissesie" artystycznej encyklopedii powszechnej świata, bo tym przecież ta powieść metaforycznie jest, a nie gawędą z początków XX w. o grupie dublińskich przeciętniaków czy życiowych rozbitków.
Dla amatorów seriali przyjemnością ma być to samo, co w sitcomach. Czyli podglądanie życia – innych. Dostarcza to różnych emocji: współczucia, zazdrości, radości, smutku (ale przecież nie z powodu własnych klęsk), nieraz przyjemnej ekscytacji z powodu czyjejś nietypowej obyczajowości itd. Jasne, że „Ulisses" nie jest lekturą łatwą, lecz przecież fragmenty zbyt już hermetyczne możemy przeskakiwać. Trochę przez to stracimy. Ale w dramatycznej sytuacji czytelnictwa polskiego, jeśli ktoś przeczyta „Zbrodnię i karę" nie jako moralitet, lecz jako kryminał, to będzie przecież i tak o niebo lepiej, niż gdyby nie przeczytał tej książki w ogóle.