Tę prawidłowość najlepiej zauważyć w finale. W trzytomowej „Nowoczesnej komedii", dalszym ciągu „Sagi", Galsworthy wyszedł poza forsyte'owskie opłotki. W tej panoramie Anglii lat 20. poznajemy arystokrację, sfery artystyczne, zaglądamy w różne zakamarki rzeczywistości, w akcję w większym stopniu wdziera się polityka, konflikty socjalne, wielki strajk 1926 roku. Ale właśnie na tym tle stary już Soames Forsyte nabiera rozmiarów giganta.
Na tle rzeczywistości rozedrganej, uwikłanej w sprzeczności i zagrożonej moralną pustką, pozostał taki, jaki był: owszem, prozaiczny, owszem, niezbyt wrażliwy społecznie, ale też po kupiecku uczciwy (wreszcie poznajemy go także jako człowieka biznesu) i zadziwiająco stały. Może jeszcze bardziej ludzki na tle żywych manekinów, nawet jeśli znalazł sympatyczny kontrapunkt w postaci swojego zięcia, inteligentnego baroneta i intelektualisty Michała Monta.
Tę częściową zmianę optyki Galsworthy'ego podkreślała jeszcze jedna, skromniutka część, wznowiona teraz również przez Videograf II. „Na giełdzie Forsyte'ów" to drobniutkie nowelki pokazujące różnych członków rozgałęzionego rodu między rokiem 1821 i 1920. Nowelki osnute na wspomnieniach i pamiątkach nagromadzonych w domu ciotek na Bayswater Road. W nich pisarz nikogo już nie rozlicza, nie czyni symbolem groźnego forsytyzmu. Pokazuje ograniczenia, ale i sympatyczne odruchy najbardziej śmiesznych i nierokujących nadziei na poprawę stryjów, ciotek i kuzynów. To swoista rehabilitacja Forsyte'ów, choć przecież pisarz swojej krytyki i swego sceptycyzmu bynajmniej nie odwołał.
Prawdziwi Anglicy
Być może tym łatwiejsze było to częściowe pojednanie, że najmocniej zgrzytając zębami z powodu uprzedzeń i małości zakochanego w swoich „otoczach" rodu, Galsworthy ani na chwilę nie zapomniał o jeszcze jednym wymiarze tej historii. Forsyte'owie nie są tylko mieszczanami. Są Anglikami.
We wszystkich tomach natykamy się na kolejne przypadki nakładania sobie przez nich wędzideł. Panowania nad uczuciami. Unikania emocji. Nie tylko w sprawach kluczowych, takich jak sercowe wybory, ale i w drobiazgach. Poprzez ich rozkosznie zdawkowe rozmowy, zadziwiające przejawy małomówności, cierpkie niedopowiedziane pointy, także krótkie wybuchy zaraz tłumionych emocji politycznych, Galsworthy funduje nam traktat o kwintesencji angielskości. Soames Forsyte dlatego staje się z wiekiem nieomal pociągający, że wyrasta na arcybrytola, tyleż drażniącego, co rozbrajającego nas swoją niezależnością i siłą woli.
Naturalnie, to świat obcy dla nas, Polaków. Prawie przeraża nas dziwna zdawkowość i sztywność kontaktów między nawet bliskimi sobie ludźmi. Jednak nie tak wyglądało życie rodzinne u nas – nawet i w gronie zamożnego mieszczaństwa. O ileż więcej było w nim spontaniczności, serdeczności. A może o ileż bardziej para szła w nim w gwizdek? Tyle że z tym większą fascynacją przyglądamy się relacjom Galsworthy'ego. Krzywdy Ireny, bunty młodego Jolyona bledną w obliczu tej może bardziej zasadniczej tajemnicy, w którą dane jest nam za jego sprawą wniknąć.
W teorii to tylko tajemnica brytyjskiej klasy średniej. Majaczący gdzieś w tle czasem groźny tłum jest trochę inny. Ale czy tak całkiem? Rezonujący służący czy napotykani z rzadka ludzie biedni pokazują, że nie całkiem. W jednym z opowiadanek „z giełdy" Eustachy Forsyte, będący w zasadniczych tomach postacią epizodyczną, trafia przypadkowo, na skutek zamętu wywołanego pierwszą wojną światową, do mieszkania zwykłych londyńczyków. To spotkanie dziwadeł dwóch różnych typów, ale czy całkiem od siebie odmiennych? Galsworthy jednak kocha te dziwadła. I to stanowi o sile jego literatury.
Oczywiście, pod warunkiem że się go dobrze rozumie. Po słynnym serialu BBC z dawnych czasów Anglicy (konkretnie telewizja Grenada) poważyli się w roku 2002 jeszcze raz nakręcić wieloodcinkowy serial na podstawie powieści. Dzięki TVN Style obejrzałem kilka odcinków i byłem zaskoczony. Zadziwiająco delikatny, wręcz aluzyjny sposób opowiadania Galsworthy'ego został zastąpiony wrzaskliwymi emocjami, krzykiem typowym dla współczesnej popkultury. Ten Jon miotający w twarz Soamesowi inwektywami na temat gwałtu na jego matce. Ta Fleur tłukąca siwowłosego ojca torbą po głowie, gdy jej uczucia doznały zawodu... Możliwe, że tak by te zdarzenia wyglądały dzisiaj, więc bliskie są wrażliwości współczesnych widzów. Ale oglądając to, nie zrozumiemy niczego – z tamtych czasów, tamtych wydarzeń i z tamtego narodu.
John Galsworthy wykreował postaci żyjące własnym życiem, sprzecznym po części z jego intencjami. Ale był bardzo precyzyjny, gdy chciał nam coś powiedzieć o ówczesnych Anglikach. Dlatego lepiej oglądać stary serial, a jeszcze lepiej znaleźć w księgarni piękne brązowe tomy. Mało który współczesny pisarz umie mówić tak cierpko i równocześnie tak ciepło o swoim narodzie. Sprzeczność? Tylko dla umysłów przyzwyczajonych do topornej publicystyki zamiast literatury.
Styczeń 2012