Kiedy w czerwcu 1947 r. ukazał się w Rzymie pierwszy numer „Kultury", nie brakowało takich, którzy sądzili, że pismo będzie efemerydą. Mówiono, że w warunkach emigracyjnych periodykowi literackiemu na tak wysokim poziomie i z takimi ambicjami utrzymać się będzie bardzo trudno. Opinie te okazały się nietrafne nie tylko z tego powodu, że mylili się ich autorzy. Po kilku miesiącach w podparyskim Maisons-Laffitte ukazały się kolejne numery „Kultury", nieco inne niż pierwszy. Pismo zmieniło format i zaczęło poświęcać więcej miejsca zagadnieniom politycznym, co nie zaważyło na jego poziomie. Już niebawem stało się najlepszym tytułem ukazującym się poza krajem.
Jednym z powodów ewolucji „Kultury" była zmiana gremium redakcyjnego. Pierwszy numer podpisali Jerzy Giedroyc i Gustaw Herling-Grudziński, następne już tylko Giedroyc. To, że był on pasjonatem polityki i de facto politykiem traktującym swoje pismo jako narzędzie jej uprawiania, nie oznaczało wcale, że „Kultura" redagowana będzie wbrew tytułowi. Że nie będzie zajmować się kulturą i literaturą. Zdaniem Giedroycia były one tak samo dobrymi instrumentami wpływania na sposób myślenia i postawy, jak teksty i książki o charakterze czysto politycznym. Warunkiem powodzenia było skupienie wokół „Kultury", będącej na dorobku i płacącej marne honoraria, możliwie wielu ludzi pióra, którzy po wojnie zdecydowali się pozostać na emigracji. Redaktor przystąpił zatem do szukania i nakłaniania do współpracy rozsianych po świecie pisarzy.
Polityk w ogrodzie
Starania te nie we wszystkich wypadkach zakończyły się pełnym sukcesem rozumianym przez Giedroycia jako wydajna, systematyczna twórczość. Potwierdzało to żywioną przezeń opinię, że polscy pisarze to przeważnie lenie, przyniosło jednak rezultat w postaci stworzenia, poszerzającego się z biegiem czasu, kręgu „Kultury". W początku lat 50. u Giedroycia drukowała większość najlepszych prozaików, poetów i publicystów emigracyjnych, w tym tacy, którzy po odebraniu pierwszych monitów zdawali się marzyć tylko o tym, żeby zostawić ich w spokoju. Redaktor zyskiwał natomiast, potwierdzone w następnych dziesięcioleciach, miano „ogrodnika" literatury poza krajem. Człowieka, który zachęca do pisania i publikowania, szuka pieniędzy na druk i honoraria, bije się o stypendia, nie zagląda w biografie, odbudowuje i wzmacnia poczucie wartości oraz nie przejmuje się brakiem odpowiedzi na listy. Redaktora wyposażonego, mimo ponawianych zapewnień o niskich kompetencjach w tej materii, w umiejętność trafnej oceny tekstu i intuicję, wreszcie wydawcę odważnego, to jest takiego, który, często na przekór większości, w tym swoim najbliższym współpracownikom, wydawał książki będące wydarzeniami.
Uprawiane przez Giedroycia prace w ogrodzie literatury nie ograniczały się wyłącznie do rynku polskiego. Nawiązywał kontakty z wydawcami zachodnimi, podsuwał propozycje przekładów, dopingował do publikowania w pismach zagranicznych i organizował lobbing sprzyjający przyznawaniu nagród. Robił to wszystko bezinteresownie, jeśli za bezinteresowność uznać działanie na rzecz Polski pogrążonej w niewoli. Do tego był niesłychanie skuteczny. Bez Giedoycia nie byłoby choćby światowych karier Czesława Miłosza czy Witolda Gombrowicza.
Przy tak rozumianym poczuciu obowiązku do jego spotkania z Andrzejem Bobkowskim musiało dojść prędzej lub później. Tym bardziej że obaj znaleźli się w Paryżu. Pisarz mieszkał tu od czasów przedwojennych, Giedroyc od września 1947 r., kiedy przeniósł „Kulturę" z Rzymu. Zanim poznali się osobiście, przez Józefa Czapskiego, wtedy najbliższego współpracownika Giedroycia, kierującego paryską placówką likwidacyjną polskich Sił Zbrojnych, w pierwszym numerze „Kultury" ukazało się opowiadanie Bobkowskiego. Ale nawet nie wysoka ocena literackich zdolności współpracownika przesądziła o kształcie ich relacji. Kluczem były, jak się zdaje, właściwości Bobkowskiego, nazwijmy je pozaliterackie, które znajdowały wyraz w tym, co pisał. Nie robił tego jednak, poza korespondencją, zbyt często, co nie przekładało się na słabnięcie sympatii, którą darzył go Giedroyc. Ta pozostawała na niezmienionym poziomie, utrwalana, a być może nawet potęgowana przez kłopoty, jakie sprawiał Bobkowski swoją indywidualnością oraz swoim wyjazdem do Gwatemali w czerwcu 1948 r.