"Czardasz z mangalicą" to taniec, który spokojnie można by pokazywać w cyrku albo w innej Eurowizji. Zważywszy na raciczki tytułowej bohaterki, bo w końcu mówimy o świni, jego figury musiałyby być wyjątkowo karkołomne. Książka Vargi ukazała się w antropologiczno-podróżniczej serii „Sulina", ale jest po trosze podgatunkiem, dla którego niemające sobie w ostatnich latach równych w rozmachu wydawnictwo Czarne powinno może stworzyć osobny cykl. Nazwa Sylwy dla takiej serii nasuwa się sama, zwłaszcza że mówimy o znanej nam z czasów sarmackich plątaninie obrazków z podróży, anegdot, flashbacków.
Mniejsza o serię: grunt że „Czardasza..." napisał Krzysztof Varga, że to dziesiąta jego książka, druga o Węgrzech traktująca, i tego, że on jest autorem, pisać akurat nie ma potrzeby, Varga dorobił się nie tylko dziesięcioksięgu, ale i frazy rozpoznawalnej natychmiast, frazy zbyt rozlewnej jakby, zbyt szczodrej, rodem ze snutej przy stole gawędy, frazy domagającej się w pierwszej chwili już to fastrygi jakiejś zbierającej nadmiar materiału, już to redaktorskiego pióra usuwającego powtórzenia, a bodaj kropki stawiającego, a jednak frazy sugestywnej, zniewalającej niemal, w każdym razie dziwnie zaraźliwej, jak to już pewnie dostrzegłeś, czytelniku.
Ten esej podróżny jest zresztą rozpoznawalny nie tylko za sprawą frazy, ale i chmurnego postrzegania przez autora spraw tego świata, i, niepotrzebnie mogących zrazić do tej świetnej prozy, nieznośnie znajomych urazów i idiosynkrazji. Jeśli zatem pojawiają się w tekście polscy turyści – to skąpi i nieciekawi świata, jak Polska – to oczywiście pogrążona w traumie smoleńskiej, a cięte parafrazy hasła „wzmożenie moralne" pojawiają się co kilkanaście bodaj stron. Cóż za stylebook obowiązywać musi na Czerskiej? – wzdycham, pomny publicystycznych zaangażowań autora „Gazety Wyborczej", zanim nie skarcę sam siebie. Bzdura, nie istnieją już żadne stylebooki, są tylko wspólnoty wierności i uprzedzeń. Znacznie bliższe mi kręgi publicystów od 20 lat nie zaniedbują żadnej okazji, by wspomnieć lub sparafrazować słowa o „ludziach honoru" – i dobrze zresztą, bo jest co wspominać.
Codex Hungaricus
To jednak na szczęście zupełnie nieważne, bo po kilku banalnych uwagach o brzydocie parafialnych pomniczków papieża Varga otwiera przed nami bogactwo zakarpackiego kraju. „Czardasz...", chociaż tak osobisty, że znalazło się w nim miejsce i na pożegnania z najbliższymi, i na mierzenie się z „wiekiem męskim" (specjalność autora, ale i wielu pisarzy w wieku średnim), jest zarazem pisaną jakby od niechcenia (co pokazuje klasę pióra) „Wielką księgą Węgier".
Ten przedziwny, nowy Codex Hungaricus zmieścił odwołania do filmów ambitnych, ale popularnych (takich jak „Kontrolerzy" Nimróda Antala), i studyjnych, pokazywanych na offowych festiwalach. Bohaterów zheblowanej popkultury (telewizyjna gwiazda reality show Győzike i ekssportsmenka Nikolett Szepesi, autorka tomiku „Ja, seksoholiczka") i eseistów moderny, muzykę Zoltána Kodálya i kapele nemzeti rock, rocka „narodowego". I do kuchni, niepojawiającej się może w tytule każdego rozdziału, jak było w „Gulaszu z turula", ale powiedzmy tyle – to nie jest proza ascetyczna, to nie jest pisanie przenoszące nas w świat czystych duchów, od tej książki się nie schudnie.