„(...) nie byłbym w porządku wobec kraju urodzenia. Wobec siebie. Dziś dodam – wobec mojego naturalnego narodu etnicznego. Więc w 1989 byłem w kontakcie z najgłębszym sobą. Wybrałem dobrze. Mój instynkt, sens tego, co jest moim losem, przeprowadziły mnie".
„Do Wyoming" jest literaturą drogi bardzo dobrej próby. Przypominają się książki innego emigranta, mieszkającego w Chicago Henryka Skwarczyńskiego, zwłaszcza „Z różą i Księżycem w herbie" i „Majaki Angusa Mac Og". Podobne penetrowanie obcych dla człowieka znad Wisły światów, ciekawość ludzi i miejsc. U Korzeniewskiego ta ciekawość sprawia, że wychodzi zeń homo religiosus, penetrujący świadomość religijną Amerykanów: chwali mormonów za ich praktyczny stosunek do życia, za lojalność wobec rodziny, za miłość i przywiązanie do ziemi, za bliskość z naturą. Penetruje inne sekty, poznaje ich wrażliwość, konfrontuje z naszym katolicyzmem. Fascynujące stronice udowadniają, że religia wciąż jest podstawą kultury, ona ją w sobie zawiera, niesie jak najcenniejszy skarb.
Tadeusz Korzeniewski urodził się w 1949 r. w Elblągu. Debiutował opowiadaniem „W Polsce", które ukazało się w 1978 r. na łamach legendarnego „Zapisu", pierwszego niezależnego pisma literackiego w komunistycznej Polsce. Andrzejewski, Nowakowski, Orłoś, Burek, Stryjkowski... Kilka lat później opowiadanie debiutanta rozrosło się do wymiaru książki, wydanej w drugim obiegu. Był już wtedy jej autor drukarzem podziemnej Niezależnej Oficyny Wydawniczej NOWA. Rzecz również nosiła tytuł „W Polsce", a jej autor otrzymał w 1984 r. Nagrodę Kościelskich. Po latach książka została wznowiona w ramach Kanonu Literatury Podziemnej.
Już w debiutanckiej książce zaskakiwał język Korzeniewskiego, bardzo żywy, wyczulony na filozoficzny niuans, zaczepny. Nie chciał autor podczepić się pod żadną polityczną koterię, budował świat zupełnie własny. Piotr Wierzbicki przyrównał go swego czasu do kota, który chadza własnymi ścieżkami. To wszystko odnajdujemy w najnowszym tomie prozy obecnie mieszkającego w Seattle Korzeniewskiego: jest to książka prowokacyjna, żywa, wywołująca zachwyt, sprzeciw, refleksję. Czy na tym polega dobra literatura? Na pewno.
Bohater-narrator jest rodzajem nomady przemieszczającego się po wielkim kontynencie. Łapie stolarskie fuchy, odnawia domy, przede wszystkim zaś szuka ludzi, poznaje ich, wchodzi z nimi w dialog, w spór. Tak jak podczas spotkania autorskiego z afroamerykańskim pisarzem głoszącym, że Joseph Conrad był rasistą. Apologia Conrada oraz jawny sprzeciw wobec – jak to nazywa Korzeniewski – jankeskiego marksizmu, rozwadniającego mózgi polityczną poprawnością, nakazującego kochać to, co obce, i stawiać ponad własnym. Własną etnicznością. Etniczność to zresztą pojęcie dla tej prozy podstawowe. Autor-narrator broni jej zaciekle, widząc w niej nadzieję dla europejskiej tożsamości, dla Polaków i Polski, dla Ameryki, czyli wartości zbudowanych przez białego człowieka. A może Korzeniewski po prostu jest rasistą? Zachęcam do lektury.