Nie byłoby „Fałszerzy puchu", gdyby do Moniki Sznajderman nie dotarły niedawno fotografie jej przodków przysłane z Ameryki przez tę część rodziny ojca, której udało się wyjechać z Polski przed II wojną światową.
Kto z nas, patrząc na zdjęcia nieznanych sobie krewnych, nie próbował wyczytać z ich twarzy, kim byli, jakimi uczuciami kierowali się w życiu? Monika Sznajderman też ruszyła tym śladem.
Tak powstała pierwsza część opowieści, której centralną postacią jest jej dziadek Ignacy, a właściwie Izaak Sznajderman, lekarz neurolog, który wżenił się w zasymilowaną rodzinę Rosenbergów, prowadzącą pensjonat w Miedzeszynie pod Warszawą.
Z licznego klanu Rosenbergów Holokaust przeżyli ci, co w porę wyjechali do Ameryki lub Australii oraz syn doktora Sznajdermana, Marek. On sam z młodszym synem dobrowolnie poszedł w warszawskim getcie na Umschlagplatz. Jego żonę zamordowano w pogromie w Złoczowie w lipcu 1941 roku. Marek ocalał wywieziony w 1943 roku do obozu w Majdanku, miał wtedy 16 lat.
Po najbliższych nie zostało mu nic w Miedzeszynie, Warszawie, i Radomiu, bo tam też autorka szukała jakichkolwiek śladów po rodzicach jej dziadka, jego rodzeństwie, ciotkach i wujkach. A przecież w latach 30. XX wieku Żydzi stanowili jedną trzecią mieszkańców tego miasta, ale dziś Radom nie chce wspominać przeszłości i losów radomskiego getta. Tylko drewniany, kryty papą domek przy ulicy Prostej, w którym od 1887 roku mieszkali pradziadkowie autorki, pozwolił jej uwierzyć, „że to wszystko kiedyś było".