Bilans dokonań Ronalda Reagana jest przedmiotem niemal równie zaciekłej polemiki, jak ta, która towarzyszyła jego prezydenturze. Choć liberalno-lewicowi publicyści są już w stanie przyznać, że miała ona również pozytywy, to jednak linia ideowego frontu właściwie się nie zmieniła. Partia Demokratyczna zbyt zaciekle atakowała 40. prezydenta Stanów Zjednoczonych jako podżegacza wojennego, by popierająca ją w ogromnej większości „klasa dysponentów wiedzy” (Peter Berge) mogła przyznać, że to on miał rację.
Do absolutnej furii doprowadzało ich to, że Reagan potrafił porozumieć się ze społeczeństwem ponad ich głowami; że nie przyszło mu do głowy to, co jest pierwszą regułą dla polityków obecnej doby: wolno ci robić wszystko, ale nie wolno ci lekceważyć dziennikarzy. Reagan uważał, że ich zawodem nie jest tworzenie opinii, lecz informowanie: tak było za czasów jego młodości i nie widział powodów, by owi „reporters” mieli teraz odgrywać rolę „opiniotwórców”.
Ale oczywiście był też głębszy powód. Ronald Reagan udowodnił, że 80 proc. medialnych mędrców, którzy zalecali pojednawczy stosunek do komunizmu – myliło się. Już przecież pięć miesięcy po objęciu urzędu, 8 czerwca 1981 r., mówił w Izbie Gmin, że przeznaczeniem ZSRR jest – zapożyczył to sformułowanie od Lenina – „śmietnik historii”. I dodał: „Reżimy zasadzone za pomocą bagnetów nie zapuszczają korzeni”.
Dopełnieniem tego stwierdzenia było słynne zdanie z przemówienia o Imperium Zła:
„Wierzę, że komunizm jest tylko jeszcze jednym, smutnym i dziwnym rozdziałem w historii – rozdziałem, którego ostatnie karty właśnie zapisujemy”.