Rz: Gdzie i kiedy odnalazł pan w sobie pewność, że będzie pisarzem?
Żyłem pod presją, że ojciec jest profesorem literatury. Studiując w latach 70. polonistykę w Warszawie, doszedłem do wniosku, że pisarz nie musi być wcale aż takim erudytą. Buntowałem się, mając przed oczyma obraz ojca, który zamykał się w pokoju ze stertą książek, odcinając się na długie godziny od świata. Mnie interesowało nocne buszowanie, dziewczyny, ciągnęło życie, nie książki. Rodzice dawali mi dużo swobody, ojciec twierdził, że jak mam się stać idiotą, to się i tak nim stanę. Byłem doktorantem w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN, kiedy zacząłem pisać. Książka miała być groteską opisującą życie w kraju rządzonym przez PZPR. Nadałem jej tytuł „Pamiętnik szczelinowca”. Kiedy nie było mnie już w Polsce, w okresie „Solidarności”, jeden z przyjaciół złożył ją w Wydawnictwie Łódzkim. Mieszkając w Kalifornii, dowiedziałem się od pracującego w Hoover Institution Macieja Siekierskiego, że ma się ona ukazać w 10 tysiącach egzemplarzy! Wiadomość jak z Marsa. Później doszło do mnie, że nakład oddany został na przemiał. Ktoś wykradł ostemplowany przez cenzurę egzemplarz i mi przesłał. Unikat na miarę epoki.
Temat podróżowania pojawia się we wszystkich pana książkach. Czy to siła sprawcza pisania?
Joseph Campbell pisał o rycerzach Okrągłego Stołu, że wyruszali na poszukiwanie świętego Graala osobno. Każdy na własną rękę! Starożytni Grecy wcześniej odkryli pojęcie wolności opartej na świecie jednostki, a nie na kołchozie. Do sedna moich podróży dotarł Mieczysław Orski, pisząc, że ruszam w drogę z fenomenem siebie jako pisarza usiłującego zdefiniować charakter swego losu. Uświadomił mi coś, z czego nie zdawałem sobie do końca sprawy. Podróż więc to bardziej kontekst rozumienia siebie niż sama siła sprawcza.
Które miejsca są dla pana szczególnie ważne? Interesująco pisał pan o kondycji pisarza przy okazji pobytu na japońskiej wyspie Miyajima...