Dla Amerykanów są to ziemie symboliczne. Przybyszów z Europy pociągała wizja Ameryki jako świata, w którym każdy mógł zrealizować marzenia o szczęściu. Obszar pogranicza został zmitologizowany przez kulturę masową. W westernach bezkresne pustkowie hartowało kowbojskiego ducha, oferowało przygodę.
McCarthy pokazuje degenerację tego snu. W oscarowej ekranizacji jego książki „To nie jest kraj dla starych ludzi” oglądaliśmy zapowiedź zagłady. O jej ziszczeniu czytamy w nagrodzonej w zeszłym roku Pulitzerem „Drodze”.
Drzewa jak szkielety. Popiół. Wszędzie rozciąga się „wypatroszona, spustoszona, jałowa kraina”. W tej scenerii podróżują ojciec i syn. Chcą dotrzeć na wybrzeże, gdzie może jest cieplej i uda im się przetrwać. McCarthy łączy thriller z horrorem i powieścią katastroficzną. Ten kolaż podporządkowuje egzystencjalnej refleksji. W powieści pojawia się biblijny ton: „ku ziemi przedzierał się pojedynczy, szary płatek.
Chłopiec złapał go w dłoń i patrzył, jak niknie niczym ostatnia hostia chrześcijaństwa”. Tymczasem podczas drogi ojciec próbuje przygotować syna do samodzielnego życia. Czy jego starania mają sens, skoro wszystko zostało unicestwione? Konfrontując czytelnika z pustką, McCarthy rozważa, ile warta jest nasza cywilizacja. Wizja jej upadku dotyka czułego miejsca amerykańskiej duszy.
W Stanach gaśnie optymizm, co widać m.in. w filmach nominowanych w tym roku do Oscara. Książki McCarthy’ego świetnie wpisują się w ten posępny nurt, a Hollywood ochoczo po nie sięga. Już szykuje adaptację „Drogi”.