Nie wierzę, że na desperacki krok zdecydował się na skutek damsko-męskich niepowodzeń, jak sugerowała choćby jego metresa – Lily Brik. Był uczciwym, prostolinijnym i naiwnym politycznie człowiekiem. Głęboko wierzył w to, co głosił, choć kłóciło się to z faktami i logiką. Nienawidził caratu, wielbił rewolucję. Z wiarą neofity wspierał bolszewików, a kiedy się zorientował do czego przyłożył pióro, włożył lufę pistoletu do ust i nacisnął cyngiel.
Przyznam, że największe wrażenie wywarły na mnie fragmenty pani książki dotyczące innego sztandarowego poety Kraju Rad, Michaiła Swietłowa.
To był mąż mojej cioci – alkoholik. Twierdził, że muzą poety jest wódka. Sławę zyskał dzięki balladzie „Grenada”, przetłumaczonej na język polski przez Juliana Tuwima. Okoliczności powstania tego „antyfaszystowskiego poematu poświęconego mężnym obrońcom hiszpańskiej republiki” zdradziła mi ciotka. Otóż po przyjeździe do Moskwy „La Pasionarii” – Dolores Ibarruri otworzono bar Grenada. Wujek go regularnie odwiedzał. Kiedyś zabrakło mu funduszy, toteż chadzał w kółko przed wejściem w nadziei, że spotka jakiegoś znajomego fundatora. Nucił pod nosem: „Grenada, Grenada, Grenada moja, dienieg niet, a wypit’ choczetsia!” I tak narodził się ten utwór, dzięki któremu autor przez dłuższy czas miał za co wypić i postawić kolegom.
Był człowiekiem odważnym i dowcipnym. Podczas tzw. sprawy żydowskich lekarzy w całej prasie sowieckiej pisano o Joincie, organizacji amerykańskich Żydów, jako o źródle wszelkiego zła i siatce szpiegowskiej. Swietłow był Żydem. Kiedy przy kontuarze knajpy w Domu Literatów, gdzie sączył wódkę, chociaż piło się tam głównie koniak, ktoś go zagadnął: „Cóż to, zwykłą wódkę pijecie, nie koniak?” odparł: „Joint jeszcze mi nie przysłał za ten miesiąc wypłaty”.
Kiedy w połowie lat pięćdziesiątych studiowałam w Moskwie, wuj znajdował się w niełasce. Wywołała ją wizyta w Swierdłowsku. Po zakończeniu spotkania autorskiego w lokalnej fabryce wraz z literackim kompanem odwiedził sklep monopolowy. Wypełniwszy bagażnik taksówki, alkoholem częstowali przypadkowych przechodniów. Im bardziej byli zalani, tym odważniejsze wygłaszali przemówienia. W końcu zaczęli proponować: „Naplujecie nam w twarz. Jesteśmy radzieckimi poetami, czyli sprzedawczykami!”. Aresztowano ich jednak dopiero, gdy zachciało im się poczęstować milicjanta. Poczuli do niego nieodpartą sympatię, bo na siarczystym mrozie kierował ruchem ulicznym. Ruch był jednak – z braku prywatnej motoryzacji i srogiej aury – wyjątkowo anemiczny, toteż stróż porządku nudził się i marzł. Ponieważ odmówił kielicha, oznajmili: „Masz rację. Nie pij z nami. Jesteśmy kurwami, które liżą jaja władzy, żeby ich nie przepędziła od koryta”. Milicjant uznał, że jest to prowokacja mająca sprawdzić jego lojalność i chyba chcą go wygryźć z prestiżowej posady, ledwo trzymających się na nogach poetów zatrzymano więc w areszcie, po czym wysłano stosowny raport do stolicy. A gdy Swietłow dowiedział się, iż choruje na nowotwór, wysłał ze szpitala telegram do kolegi: „Rak już jest, postaraj się o piwo”.
Żarty żartami, ale nie ma wiele przesady w twierdzeniu, że Kanał Biełomorski zbudowali anegdotczycy. Chociaż – jak wynika z pani książki – w ZSRR naprawdę wesoło zrobiło się dopiero pod rządami Nikity Siergiejewicza Chruszczowa.