Sebastian Faulks, autor powieści psychologicznych, napisał „Piekło poczeka” na życzenie spadkobierców Fleminga. W wywiadach przyznawał, że zamówieniem był zaskoczony – nie czytał Bonda od czasów szkolnych, szybko zajęła go poważna literatura.
Początkowo odmówił, do pracy przekonała go ponowna lektura powieści Fleminga: „Pisane świetnym stylem, prosty i bezpośredni język, żadnych zbędnych przymiotników, szybka akcja, rosnący suspens”. Czy to samo może powiedzieć o jego dziele polski czytelnik, przeczytawszy powieść wydaną u nas przez Świat Książki?
Fleming był przecież dziennikarzem na tyle dobrym, że w latach 50. miał pensję 5 tys. funtów rocznie (co dziś odpowiada 200 tysiącom funtów). Już przed 1939 r. pracował u Reutera (także w Moskwie), bo nie udało mu się zostać dyplomatą. Lepiej poszło mu w czasie wojny, gdy jako asystent szefa wywiadu marynarki wojennej wymyślał mniej lub bardziej karkołomne akcje dywersyjne.
Doświadczenie to bardzo się przydało w karierze pisarskiej. Jednak nie szpiegowska przeszłość Fleminga przekonała Faulksa do zaakceptowania propozycji rodziny. Bardziej pomógł jego krótki tekst zatytułowany „Jak pisać thrillery”. Wystarczyło się do niego zastosować, co Faulks przyznaje bez żenady.
Czy wyszło to „Piekłu…” na dobre? Nie całkiem, choć autor bardzo się starał. Chciał, żeby jego książka była powrotem do oryginalnego Bonda, dlatego umiejscowił akcję w połowie lat 60. Agent 007 stara się tym razem powstrzymać niejakiego doktora Gornera, genialnego naukowca, który nienawidzi Anglików i próbuje zniszczyć ich narkotykami. Przyznać trzeba, że Faulks miał niezły pomysł – lata 60. to czas eksperymentów z używkami, a poziom zagrożenia nimi wciąż był nieznany. Rząd Jej Królewskiej Mości słusznie się obawiał, że narkotyki mogą być śmiertelną bronią, stąd kolejna misja 007.