Triumfalny powrót stalinowskiego przymiotnika

Rozmowa z Włodzimierzem Paźniewskim

Publikacja: 06.06.2008 16:49

Triumfalny powrót stalinowskiego przymiotnika

Foto: Rzeczpospolita

Red

Rz: Do czego jest pan bardziej przywiązany w swojej twórczości: tomów esejów czy raczej do literatury fabularnej, np. opowiadań „Pięści nad pięściami”?

Włodzimierz Paźniewski: Mam nadzieję, że wyraża mnie jedna forma i druga. Nie wszystko da się powiedzieć w literaturze fabularnej, dlatego uprawiam eseistykę. Ale np. polityką interesuję się w sposób umiarkowany, bo dla mnie to monotonna gubernia nudy. Staram się również trzymać na uboczu życia literackiego, gdyż najlepiej czuję się z daleka od zgiełku. Istnieje jeszcze jeden motyw mojego przywiązania do eseju. Trudno udawać, że rzeczywistość za oknem nie istnieje, chociaż wielu znakomicie to potrafi.

Czego ludzie nie chcą widzieć za oknem?

Choćby tego, że po 1989 r. rzeczywistość cywilizacyjno-kulturowa w Polsce, gdy minęła chwilowa euforia, stała się bardzo toporna, a czasami zabawna, lecz w trochę inny sposób niż w epoce PRL, ponieważ niepostrzeżenie odtworzyły się, w zmienionych dekoracjach czy przebraniach, nie tyle instytucje, bo te zlikwidowano, ale dawne, werbalnie odrzucone i napiętnowane sposoby uprawiania myślenia, krytyki, również literackiej. Chyba dziesięć lat temu w „Twórczości” opublikowałem esej „Kołchoz umysłowy”. Nie ma Wydziału Kultury KC, nie ma cenzury na ulicy Mysiej, ale przy paru pismach powstały nieformalne, lecz bardzo spójne wspólnoty interesów, które nazywam kołchozem umysłowym. Kołchoz tworzy coś w rodzaju namiastki własnej polityki kulturalnej, stosuje cenzurę, głównie wymuszanie poprawności politycznej, ustala, o czym pisać, a o jakim temacie lepiej cicho sza, promuje wyłącznie swoich przykołchozowych pisarzy, uzgadnia, że są genialni, ma również na każde skinienie przykołchozowych usłużnych krytyków, którzy się nie wychylą. I tak to trwa. Dobre jest to, co służy kołchozowi. Narazić się kołchozowi, to wydać na siebie wyrok śmierci. Niezależność myśli, odwaga głoszenia własnego zdania są tylko markowane.

Łatwo zauważyć, że demokracja w Polsce, jej procedury są respektowane w najbardziej oczywistych sprawach: swoboda poruszania się, wolności osobiste. Natomiast w obszarach bardziej skomplikowanych, jak życie umysłowe, społeczne, kultura, o dziwo, w sposób prawie niezauważalny powróciły (a może nigdy nas nie opuściły do końca?) metody i zachowania mniej lub więcej autorytarne, zamaskowane często bardzo nieudolnie demokratyczną nowomową. To mnie niepokoi. Stąd w eseistyce wracam często do tej sytuacji. Współczesnym zjawiskom poświęciłem obszerny esej „Polska równoległa”, który kilka lat temu, za czasów Macieja Łukasiewicza, drukowałem w „Plusie Minusie”. Zawiera on wyliczankę zjawisk, przyczyny ich powstania i następstwa, jakie spowodują w przyszłości. Wszystkie spostrzeżenia są wciąż aktualne.

W czym się przejawia totalitaryzm w życiu umysłowym?

W dyskursie publicznym zanika kategoria dialogu. Czytelnik mówi: ale mu przyłożył! Wygrywa ten, kto posłuży się większym chamstwem. Jeśli w radiu profesor wyższej uczelni daje odpór partii politycznej i używa powiedzenia „PiSuarowa polityka”, a obóz przeciwny posługuje się zwrotem „śmierdzące geszefty”, mnie się to kojarzy z „zaplutym karłem reakcji”. Opisuję to w eseju drukowanym niedawno w „Twórczości” pt. „Stalinowski przymiotnik”. Ten przymiotnik ma trzy piętra: nazywa, lecz nie informuje, wartościuje bez uzasadnienia i ma budzić odrazę u odbiorcy, dlatego szczególnie lubi czynności związane z wydalaniem, gniciem i rozkładem. Oto pojawia się w dużym natężeniu, w roku 2008, i jest to ta sama kategoria umysłowa i estetyczna, co za czasów świetlicowych walczyków towarzysza Bieruta. A przecież, co zdumiewa dzisiaj najbardziej, chętnie posługują się taką mową również ludzie młodzi, trzydziestolatkowie. W sumie recydywa czegoś niedobrego.

Niestety, wszystkie obozy i koterie polityczne przemawiają takim właśnie napastliwym językiem. Oczywiście, dzieje się to na obrzeżach polityki, ale zaśmieca również wypowiedzi i teksty zupełnie z polityką niezwiązane, np. przenika do krytyki literackiej, dyskusji, wszelkiego rodzaju paneli itp. Zdarza się, że nawet niektórzy księża w kazaniach używają stalinowskiego przymiotnika, zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy.

Jak mógł przetrwać taki ponury relikt językowy z czasów, które – zdawałoby się – odeszły bezpowrotnie do przeszłości?

W ubiegłych dziesięcioleciach mowa ta miała swoje przypływy i odpływy. Po 1956 r. tępiono stalinowski przymiotnik bardzo konsekwentnie. Triumfalnie wrócił w Marcu ’68, lecz posługiwano się nim w oficjalnej propagandzie tak nachalnie, że społeczeństwo tego nie kupiło, i dlatego napastliwa hucpa często trafiała kulą w płot, bo wszystkim kojarzyła się z latami 50. Później była przerwa, ale w stanie wojennym propaganda obozu rządowego używała znowu tego języka bez żadnych oporów, aby zdyskredytować opozycję. Natomiast prasa podziemna starannie go unikała. To było jednak inne piętro kultury umysłowej. I nawet po 1989 r., kiedy pojawiły się różne konflikty, wojny na górze, rozróby na dole, wystrzegano się stalinowskiego przymiotnika jak ognia. Lecz gdzieś od połowy lat 90. zeszłego wieku zaczął on jednak hulać ponownie i teraz to już jest norma.

Dlaczego? Kto zaczął?

Nieznany sprawca. Nie wiadomo, kto zaczął, ale dzisiaj operuje tą mową inwektyw, insynuacji i konfliktu z jednakową werwą profesor uniwersytetu, postkomunista, solidarnościowiec i luminarz dawnej opozycji... Zepsuł się im język? To byłoby za proste. Od 19 lat zmieniamy system, życie społeczne i gospodarkę, ale nie dorobiliśmy się nowego, adekwatnego do sytuacji języka komunikacji zbiorowej, który by potrafił obsługiwać te zmiany, wyrażać je (także w formach artystycznych), precyzyjnie opisywać i objaśniać. Nowe zjawiska, życie niepodległego państwa nadal obsługuje w Polsce stary, zużyty język, mocno skażony totalitaryzmem, opresyjny w formie i w treści. Ta mowa stale przypominała o obcej dominacji, nie zależało jej ani na rozwijaniu porozumienia ze społeczeństwem, ani na informowaniu obywateli. Sytuacja ta, nie wchodząc w szczegóły i komplikacje, bardzo niekorzystnie odbija się przede wszystkim na kulturze i, szerzej, niszczy życie duchowe. Tymczasem demokratyczna codzienność domaga się nowego języka bez aluzji i porozumiewawczych mrugnięć, bardziej otwartego, przejrzystego i jasnego. Obawiam się, że to zaniechanie już teraz bardzo nas drogo kosztuje, także w kulturze. A podejrzewam, że nie tylko.

Czyli zbiór opowiadań „Pięści nad pięściami” to nie remanent literacki i czas wydania tego rozliczenia z PRL nie jest przypadkowy?

Głównie chodziło mi o pokazanie ukrytych i nie dla wszystkich oczywistych źródeł zdziczenia i miejsca, gdzie stoi kołyska współczesnego festiwalu absurdów, pośród których nadal żyjemy. A są rozliczne. Tyle razy opisywany Towarzysz Szmaciak zdążył w ciągu tych kilkunastu lat skończyć zaocznie prywatną uczelnię albo kupił sobie dyplom, a czasami nawet pracę doktorską na targu, zrobił się Europejczykiem, włożył najlepszy garnitur, zmienił fryzurę i wodę po goleniu, ale mentalnie pozostał sobą.

A skąd pan pochodzi? Jeśli powieść „Krótkie dni” potraktować jako dzieło autobiograficzne, to z Kresów...

To nie jest powieść autobiograficzna. Urodziłem się podczas wojny w 1942 roku w Bobrownikach pod Toruniem. Zdaje się, że perswazji którejś z kresowych ciotek zawdzięczam, iż otrzymałem wschodnie imię. Część krewnych i bliskich znajomych posiadała korzenie kresowe. Mieli niebywałe talenty narracyjne. Nawet banalna opowieść w ich ustach zamieniała się w całkiem zgrabną nowelkę. Był jeszcze drugi kanał, którym Kresy przychodziły do mnie bardzo często. Otóż część moich wujków i stryjków w młodości, biorąc udział w wyprawie kijowskiej, właśnie na Kresach przeżyła najbardziej dramatyczne chwile wojny 1920 roku. Opowiadali o tym chętnie i często, a ja słuchałem tych relacji początkowo ze zniecierpliwieniem lub nawet domieszką ironii, a potem z dużym zainteresowaniem. Te wszystkie opowieści nakładały się na siebie. Sporo z nich wykorzystałem w „Krótkich dniach”, oczywiście w formie mocno przetworzonej.

Muszę także zaznaczyć, że ukończyłem „kresową” uczelnię, jak jeszcze na początku lat 60. nazywano w mowie potocznej Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu. Był to w istocie przeniesiony w komplecie z Wilna Uniwersytet Stefana Batorego, od portiera w Collegium Maius po rektora. Nowa uczelnia przejęła wspaniałe tradycje i świetną kadrę profesorów, wystarczy przywołać tylko jedno nazwisko, filozofa Henryka Elzenberga. W atmosferze uniwersytetu bardzo długo więcej było przedwojennego Wilna niż PRL.

Wiemy więc, że tematyką kresową zajął się pan pod wpływem rodziny i studiów na „kresowym” uniwersytecie w Toruniu. Były chyba jednak też powody mniej osobiste?

Uważam, że mankamentem literatury polskiej i, szerzej, kultury okazuje się nieumiejętność uniwersalizacji tematów lokalnych. Mit kresowy bardzo głęboko wszedł w kulturę europejską, jako jeden z niewielu z Polski. Mit kresowy nie jest jednolity. Jego odgałęzieniem pozostaje np. mit galicyjski. I przez mit galicyjski właśnie ten nasz mit kresowy łączy się bardzo ściśle z mitem habsburskim, czyli z przestrzenią wielkiej kultury europejskiej. Pisze się u nas nieraz dość lekceważąco: no, znów jakieś tam wspominki kresowe. A one są łącznikiem z Europą, przede wszystkim z mitem habsburskim, za którym stoi wielka kultura, przede wszystkim kręgu wiedeńskiego. Również ta najnowocześniejsza, modernistyczna: od dodekafonii do nowej powieści. Czasem lekceważymy to, co najistotniejsze. Oczywiście, w nurcie kresowym u nas przeważają wspominki i nostalgia zrozumiała u ludzi starszych, którzy stracili swój kraj dzieciństwa.

Pisze pan gdzieś, że literatura Kresów nie miała warunków rozwoju w okresie PRL.

Mit ten został mianowany pierwszym wrogiem PRL. Ponieważ przypominał jedną rzecz, z której Polacy nie zdawali sobie sprawy i nie zdają do dzisiaj, że my w istocie przegraliśmy drugą wojnę światową, skoro straciliśmy połowę tego terytorium, z którym weszliśmy do wojny. Bardzo się komuniści bali mitu kresowego, bo po pierwsze przypominał o tym, a po drugie narażał na gniew sojusznika, który był beneficjentem tych zmian. I wymyślili, że cały ten mit należy załadować do wagonów i deportować na ziemie zachodnie. I dlatego były zjazdy pisarzy ziem zachodnich i północnych, konkursy na powieść o tej tematyce. Mitowi kresowemu chciano niepostrzeżenie podmienić desygnaty. Pod względem artystycznym nic z tego nie wyszło. Po raz kolejny okazało się, że literatura i polityka to źle dobrana para.

Dlaczego jednak i dzisiaj literatura nie ma się najlepiej? Dlaczego w Polsce nie ma powieści? Winny jest charakter narodowy, czy może brak języka, o czym mówił pan wcześniej?

Jest trochę nazwisk i trochę ciekawych powieści, które dobrze się czyta. Rozumiem, że pyta pan, dlaczego nie ma wielkiej, panoramicznej powieści polskiej np. o czasach PRL, roku 1989 i dramatycznym przełomie. Wielokrotnie się nad tym zastanawiałem. Po rozpadzie systemu niezłą powieść współczesną mają np. Rosjanie, to czarna powieść, oni mówią „brudna proza” o brutalnym życiu. A w Polsce jest rozkojarzenie, czyli niemożność intelektualnego poradzenia sobie ze zjawiskami. Bo opisanie to dopiero trzeci etap. Najpierw trzeba zrozumieć zjawiska, następnie pojąć, jakie powodują skutki i dopiero potem szukać atrakcyjnych środków wyrazu. Żeromski napisał „Przedwiośnie”, powieść o ówczesnej polskiej współczesności, już kilka lat po roku 1918! A jaka była precyzyjna pod względem intelektualnym.

Niemała część polskich elit nie rozumie najprostszych zdarzeń, jakie zachodzą w kraju. Traktują życie społeczne jak ciąg epizodów, które następują po sobie i nic z tego nie wynika. Nikt niczego nie rozumie, bo nie ma dialogu. A przecież poglądy rozwijają się dzięki dyskusji, a nie ma dyskusji bez różnicy zdań, gdy wszyscy mówią to samo, zajadle kłócąc się o marginalia. Wpływ na usztywnienie i niemożność zrozumienia sytuacji ma również ideologizacja wszystkiego. Rzeczywistości nie bierze się na serio, bardzo wielu ludzi w Polsce zadowala samo wyobrażenie o niej. Nie ma analiz, tylko opis własnych przeświadczeń wziętych przeważnie z sufitu. Brakuje Prusa, który opisał prawdziwą sytuację społeczną najpierw w „Kronikach tygodniowych”. Wyrosła z tego proza, która jeszcze dzisiaj robi wrażenie.

Czyli brakuje talentu. Jeśli pojawi się talent, to sobie z tą analizą poradzi?

Oczywiście, że tak. Musi jednak podjąć podwójny wysiłek, żeby przebić się przez bariery zafałszowań, przeinaczeń, zmyłek lub przemilczeń, czasem czynionych w dobrej wierze. Pisarz polski, jak stachanowiec, wykonuje na dzień dobry 200 procent normy, natomiast Rosjanin tylko 100. Bo tam sytuacja jest dość dobrze rozpoznana przez publicystykę, socjologię i psychologię społeczną. Ta nasza skłonność do kłamania „dla dobra sprawy” powoduje, że żyjemy w kokonie praktycznie paraliżującym każdy swobodniejszy ruch. To bardzo niekorzystna sytuacja dla pisarzy.

Literatura
Stanisław Tym był autorem „Rzeczpospolitej”
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Literatura
Reiner Stach: Franz Kafka w kleszczach dwóch wojen
Literatura
XXXII Targi Książki Historycznej na Zamku Królewskim w Warszawie
Literatura
Nowy „Wiedźmin”. Herold chaosu już nadchodzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Literatura
Patrycja Volny: jak bił, pił i molestował Jacek Kaczmarski