Drewniany karabin

Z Wojciechem Albińskim, pisarzem, rozmawia Bartosz Marzec

Publikacja: 02.08.2008 02:34

Drewniany karabin

Foto: Rzeczpospolita

Rz: Krytycy zwracają uwagę, że w literaturze nie mówi pan wprost o swoich przeżyciach. W opisach Afryki zawartych w „Kalahari” czy „Lidii z Kamerunu” nie znajdziemy informacji o pańskich doświadczeniach. Teraz po raz pierwszy sięga pan po wspomnienia. Nie po to jednak, by opowiedzieć o Czarnym Lądzie, lecz o Powstaniu Warszawskim. Jaki jego obraz przechował pan w pamięci?

Wojciech Albiński:

Mieszkałem wówczas w podwarszawskich Włochach. Nasz dom stał jakieś 100 metrów poza obrębem miasta. Granica musiała przebiegać pośród kartoflisk i trudno ją było wyznaczyć. Niemieccy kartografowie uporali się jednak z tym zadaniem. I tak wytyczono linię, poza którą żołnierze nie mieli powodu, by mordować, gwałcić i palić. We Włochach panował spokój. Dowódca AK w naszej dzielnicy nie podjął decyzji o rozpoczęciu walki z bardzo prostej przyczyny – nie miał broni. I to był głos rozsądku.

Miałem wtedy zaledwie dziewięć lat, ale świetnie pamiętam uchodźców ze stolicy. Z początku nie było ich wielu – tylko ci, którzy zdołali uniknąć śmierci w masowych egzekucjach na Woli. Potem warszawiacy pojawiali się coraz liczniej. Nieśli tobołki z tym, co zdołali ocalić. Przekazywali nam ponure wieści.

Z tego czasu zapamiętałem wiele obrazów, niekoniecznie ze sobą powiązanych. Niedawno postanowiłem je sobie uporządkować i opisać. Gdy przywołuję jakąś scenę, nagle, ku mojemu zaskoczeniu, odżywa następna. We Włochach, w pałacyku otoczonym parkiem, stacjonowali Kozacy. Prezentowali się bardzo malowniczo. Nosili futrzane papachy, do pasów przypinali szaszki. Kiedyś dwóch takich zapukało do naszych drzwi. Wszedłem na krzesło, otworzyłem zasuwę. Popatrzyli na mnie – małego i bosego. Odeszli bez słowa. Czego mogli chcieć? Kogo szukali?

Pamiętam też, jak razu pewnego przez okolicę przejechało na rowerach dwóch niemieckich żandarmów. Mieli jasnozielono-niebieskie mundury, na ich kurtkach połyskiwały charakterystyczne szerokie blachy. Byli uzbrojeni w karabiny i pistolety. Pedałowali powoli, spoglądali na boki, uśmiechali się. Podobno własowcy zachowali się nagannie i żandarmi jechali, by ich zastrzelić.

Albo inna scena. W naszym miasteczku znajdowały się magazyny, do których Niemcy zwozili kradzione w mieście dobra – meble i obrazy. Książek nie pamiętam – zapewne je palono. To właśnie w czasie powstania dostałem pierwszą w życiu kolejkę – nieco pokiereszowany pociąg, który jeździł po szynach. Zabawkę podarował mi esesman.

Zapewne zrabował ją dzień wcześniej.

I to takiemu samemu chłopczykowi jak ja. Niemcy mieli zrównać Warszawę z ziemią i posłusznie się do tego zabrali. Jednak Włochy znajdowały się poza Warszawą. Tam rozkaz nie obowiązywał.

Dziwna rzecz, nikt z moich rówieśników nie bał się Niemców stacjonujących we Włochach. Uganialiśmy się pomiędzy ich czołgami, skrzynkami z amunicją, działami i granatnikami. Bawiliśmy się w wojnę. Z desek powycinaliśmy karabiny, na które zakładaliśmy wycięte z opon gumki. Strzelaliśmy z tych karabinów haczykowato zagiętymi kawałkami drutu. Niosły na 50 metrów. Zabawę przerwał nam kiedyś oficer SS. Zabrał taką broń, wymierzył w swego niższego szarżą kolegę i strzelił mu w brzuch. Tamten trochę się skrzywił. W końcu stał w odległości zaledwie kilkunastu kroków. Wtedy mój kolega, właściciel karabinu, podszedł do poszkodowanego i poprosił o zwrot haczyka.

I naprawdę nie czuliście lęku? Mimo wiedzy o niemieckich zbrodniach popełnianych w Warszawie?

To dziwne, ale nie baliśmy się. Przynajmniej do czasu. 16 września 1944 r. Niemcy rozpoczęli we Włochach aresztowania. Zatrzymali cztery tysiące mężczyzn. Dwa tysiące z nich zginęło.

We Włochach doczekał pan wkroczenia Armii Czerwonej?

Tak. Wjechali czołgami. Spytałem wtedy mamę, czy mam się cieszyć. Odparła: „Masz się cieszyć, że uciekli Niemcy, ale nie musisz się cieszyć, że przyszli Rosjanie”.

Niektórzy patrzą na powstanie jak na antyczną tragedię, której nie sposób było zapobiec. Podziela pan ten pogląd?

Z pewnością była to tragedia – największa w historii nowoczesnej Polski. Uważam jednak, że wcale nie musiało do niej dojść. Słyszałem już, że powstania nie dało się uniknąć, bo mieszkańcy stolicy bardzo się rwali do walki. Gdzie więc byli dowódcy i rząd na uchodźstwie? Chociaż oni powinni zachować trzeźwość myślenia.

Rząd i dowódcy chcieli pokazać Rosjanom, że z nami trzeba się liczyć, że nie będziemy czekać biernie.

Nie dowiedzie się niczego, paląc stolicę i gubiąc najwartościowszą młodzież. Idea manifestowania takimi środkami jest absurdalna.

Skali ofiar nikt nie potrafił przewidzieć.

Od tego są przywódcy, żeby kalkulować. Oczywiście, znaleźliśmy się w fatalnej sytuacji i nie było z niej dobrego wyjścia. Wszystko jednak wskazuje na to, że ze wszystkich złych rozwiązań wybrano najgorsze. Mówi się, że mądry Polak po szkodzie. Zdaje się, że teraz to ja występuję w roli mądrego. Czy mam do tego prawo? Czy mogę oceniać? Nie wiem. Wiem, że pośród czterech tysięcy mężczyzn aresztowanych we Włochach znalazł się mój ojciec. Najpierw trafił do Oświęcimia, potem do Buchenwaldu. Tam został zamordowany.

Napisał pan opowiadanie, które opisuje wydarzenia przypominające dramat Warszawy.

Nazywa się „Czekając na Rosjan” i zostało oparte na faktach. W połowie XIX wieku w południowej Afryce Anglicy próbowali podbić ziemie plemienia Xhoza. Choć obrońcom sprzyjał teren, dowodzący kolonialistami gubernator Carther zdołał odnieść pewne sukcesy. Długo się nimi nie cieszył. Wysłano go do Rosji, gdzie trwała wojna krymska. Tam poległ. Poinformowały o tym gazety ukazujące się w Afryce. Gdy wieść dotarła do Xhoza, pomyśleli oni: „Taki wielki wódz, a jednak go zabili. I to Rosjanie. Anglicy mówią, że ten naród ma białą skórę, ale my, Xhoza, wiemy, że jest inaczej. Dlaczego biali mieliby nam oddawać tak wielką przysługę? Anglicy po prostu wstydzą się przyznać, że gubernator Carther zginął z ręki naszych czarnych braci. Bo Rosjanie są czarni”. Wtedy dwie dziewczynki usłyszały słowa proroctwa: „Zabijcie swoje bydło, a przyjdą Czarni Rosjanie i pokonają Anglików”. Proroctwo głosiło też, że oswobodziciele przyprowadzą znacznie piękniejsze bydło od tego, które poszło pod nóż. Zarżnięto więc woły, jałówki i cielęta. Ale Rosjanie nie przyszli. A potem skończyły się podchody, zasadzki i bitwy. Anglicy nie musieli się trudzić. Xhoza przyszli sami, złożyli broń i poprosili o strawę. Cierpieli głód i wielu z nich umarło. Anglicy weszli do kraju, który – z konieczności – witał ich jak wybawicieli.

Otóż tubylcy popełnili ten sam błąd co my w 1944 r. Co za ironia: i oni, i my czekaliśmy na Rosjan. Różnica polega na tym, że wtedy, w XIX wieku, Rosjanie nie mieli pojęcia, że ktoś liczy na ich pomoc. Za to w 1944 r. mieli pełną świadomość, że gdyby przyszli na czas, uratowaliby Polskę podziemną. Tylko czemu mieliby to uczynić? Elementarny rachunek zysków i start dowiódłby, że na Rosjan nie ma co liczyć. Ale takiego rachunku nie zrobiliśmy. Postanowiliśmy zwyciężyć, popełniając samobójstwo.

Nie było szans na zwycięstwo? Historycy się o to spierają.

Nie było broni. Powstanie zaplanowano na kilka dni. Po tym czasie do miasta mieli wkroczyć uradowani Rosjanie. Przywitalibyśmy ich i surowo przykazali, by zachowywali się przyzwoicie.

Jest jeszcze jeden szczególnie bolesny aspekt dramatu sprzed 64 lat. Do walki posłano dzieci! Pamiętam, że jakiś czas przed wybuchem powstania znalazłem się na rogu Żurawiej i Emilii Plater. Siedziałem w kucki i czekałem na mamę. Podeszła do mnie grupka niewiele ode mnie starszych chłopców i spytała, czy dobrze znam okolice, przejścia przez podwórka, bramy. Odpowiedziałem, że tak. Wtedy oni: „A nie chciałbyś wstąpić do wojska?”. Przecież to szaleństwo! Dziś myślę, że gdybym urodził się dwa – trzy lata wcześniej, zostałbym żołnierzem i zapewne zginął. Zdumiewa mnie pomnik Małego Powstańca. Czym tu się chwalić?!

Bohaterom należy się pamięć.

Oczywiście. Ale wolałbym, żeby bohaterowie byli świadomi swych czynów. Żeby ich poświęcenie przyniosło pożytek. A oni po prostu zginęli.W czasie powstania bardzo zazdrościłem tym, którzy walczyli. Zarówno wtedy, we Włochach, jak i później razem z kolegami odgrywaliśmy sceny zmagań na ulicach Warszawy. Można powiedzieć, że wychowałem się w kulcie powstania. Dziś jednak nie przeszkadza mi to krytycznie patrzeć na tamte wydarzenia. Postawić pytania o koszt.

Przypominam sobie teraz pewnego żołnierza Wehrmachtu. Z pochodzenia był chyba Ślązakiem, mówił trochę po polsku. We Włochach opowiadał o swych przejściach w powstańczej Warszawie. Otoczyli go ludzie i słuchali z zaciekawieniem. „O! – wskazał na mnie. – Taki jak on! Rzucił granatem i zabił mojego kolegę! Od tej pory siekłem z automatu, gdzie popadło. Nie patrzyłem: kobieta czy dziecko. Kto tylko podszedł, ginął”.

W 1963 r. opuścił pan Polskę. W Szwajcarii pracował pan w firmie geodezyjnej. Wymierzając podgenewskie winnice, znajdował pan kamienie graniczne pozostawione 100 lat wcześniej przez innego emigranta, uczestnika powstania styczniowego, inżyniera Stryjeńskiego. Potem trafił pan do południowej Afryki. W podróż zabrał pan książki Conrada. Czuje pan, że pańskie życie zostało w jakimś stopniu ukształtowane przez doświadczenie powstania?

Oficjalnie to z Polski wyjechałem na wycieczkę do Paryża. Po drodze postanowiłem zobaczyć Norymbergę. Potrzebowałem przedłużyć wizę i w tym celu wszedłem na posterunek. Policjanci zainteresowali się, skąd pochodzę. Wyjaśniłem im. „Ach! – ucieszył się pierwszy. – Musi pan wiedzieć, że byłem policjantem w Krakowie!”. „A ja – dodał drugi – odbyłem służbę w Warszawie!”. Mili, serdeczni. Wizę przedłużyli od razu. A do mnie w jednej chwili powróciły wszystkie wspomnienia.

Pyta pan, czy powstanie mnie ukształtowało. Oczywiście. Nie można przez z górą dwa miesiące być świadkiem niewyobrażalnej tragedii, a potem otrząsnąć się i zwyczajnie żyć dalej. Powstanie naznaczyło nas wszystkich. Także pokolenia, które na świat przyszły całe dziesięciolecia później. Wydarzenia z sierpnia i września 1944 r. odmieniły naszą historię bardziej aniżeli wszelkie zmiany ustrojowe, bardziej niż powojenne zniewolenie. W wyniku powstania zagładzie uległa stolica – centrum kulturowe i administracyjne kraju. W Warszawie rodziły się prawa, zwyczaje i normy postępowania. Tam kształtowano etyczne standardy. I wszystko przepadło.

We Francji od wieków działają szkoły, w których uczy się, jak właściwie administrować krajem, jak stanowić mądre prawa. W Polsce taka tradycja została zerwana, a dorobek pokoleń zaprzepaszczony. Stało się to właśnie za sprawą powstania. Próbowaliśmy to potem odtworzyć, ale takich cywilizacyjnych zdobyczy odtworzyć po prostu nie sposób. Skutki mamy do dziś.

W czasie PRL pamięć powstania miała duże znaczenie dla zachowania naszej świadomości narodowej.

Tak. Pamiętajmy tylko, że gdyby nie doszło do śmierci setek tysięcy warszawiaków, do emigracji, zerwania międzyludzkich więzi, sytuacja Polski byłaby inna. Naród może ponieść straty, nawet bardzo dotkliwe. Jeżeli jednak ocali to, co fundamentalne, poradzi sobie w każdej sytuacji.

Urodził się w 1935. Pisarz. Autor zbiorów opowiadań „Kalahari”, „Królestwo potrzebuje kata”, „Lidia z Kamerunu”. Laureat Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza. Nominowany do Nagrody Literackiej Nike 2004. W Afryce żyje od blisko 40 lat. Jest twórcą pierwszych map Kalahari.

Rz: Krytycy zwracają uwagę, że w literaturze nie mówi pan wprost o swoich przeżyciach. W opisach Afryki zawartych w „Kalahari” czy „Lidii z Kamerunu” nie znajdziemy informacji o pańskich doświadczeniach. Teraz po raz pierwszy sięga pan po wspomnienia. Nie po to jednak, by opowiedzieć o Czarnym Lądzie, lecz o Powstaniu Warszawskim. Jaki jego obraz przechował pan w pamięci?

Wojciech Albiński:

Pozostało 97% artykułu
Literatura
Stanisław Tym był autorem „Rzeczpospolitej”
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Literatura
Reiner Stach: Franz Kafka w kleszczach dwóch wojen
Literatura
XXXII Targi Książki Historycznej na Zamku Królewskim w Warszawie
Literatura
Nowy „Wiedźmin”. Herold chaosu już nadchodzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Literatura
Patrycja Volny: jak bił, pił i molestował Jacek Kaczmarski