Rz: Krytycy zwracają uwagę, że w literaturze nie mówi pan wprost o swoich przeżyciach. W opisach Afryki zawartych w „Kalahari” czy „Lidii z Kamerunu” nie znajdziemy informacji o pańskich doświadczeniach. Teraz po raz pierwszy sięga pan po wspomnienia. Nie po to jednak, by opowiedzieć o Czarnym Lądzie, lecz o Powstaniu Warszawskim. Jaki jego obraz przechował pan w pamięci?
Wojciech Albiński:
Mieszkałem wówczas w podwarszawskich Włochach. Nasz dom stał jakieś 100 metrów poza obrębem miasta. Granica musiała przebiegać pośród kartoflisk i trudno ją było wyznaczyć. Niemieccy kartografowie uporali się jednak z tym zadaniem. I tak wytyczono linię, poza którą żołnierze nie mieli powodu, by mordować, gwałcić i palić. We Włochach panował spokój. Dowódca AK w naszej dzielnicy nie podjął decyzji o rozpoczęciu walki z bardzo prostej przyczyny – nie miał broni. I to był głos rozsądku.
Miałem wtedy zaledwie dziewięć lat, ale świetnie pamiętam uchodźców ze stolicy. Z początku nie było ich wielu – tylko ci, którzy zdołali uniknąć śmierci w masowych egzekucjach na Woli. Potem warszawiacy pojawiali się coraz liczniej. Nieśli tobołki z tym, co zdołali ocalić. Przekazywali nam ponure wieści.
Z tego czasu zapamiętałem wiele obrazów, niekoniecznie ze sobą powiązanych. Niedawno postanowiłem je sobie uporządkować i opisać. Gdy przywołuję jakąś scenę, nagle, ku mojemu zaskoczeniu, odżywa następna. We Włochach, w pałacyku otoczonym parkiem, stacjonowali Kozacy. Prezentowali się bardzo malowniczo. Nosili futrzane papachy, do pasów przypinali szaszki. Kiedyś dwóch takich zapukało do naszych drzwi. Wszedłem na krzesło, otworzyłem zasuwę. Popatrzyli na mnie – małego i bosego. Odeszli bez słowa. Czego mogli chcieć? Kogo szukali?