Łukasz Gołębiewski, dziennikarz i analityk zajmujący się branżą wydawniczą od wielu lat, wieszczy „Śmierć książki” (to tytuł jego tomu opublikowanego niedawno nakładem Biblioteki Analiz). Znakomity chwyt marketingowy czy głos wzywający do zastanowienia? Gołębiewski nie ukrywa chęci wzbudzenia kontrowersji: „To tytuł prowokacyjny, nie wierzę bowiem, że książka może zginąć”. Jednocześnie autor ostrzega, że w otaczającym nas e-świecie książka niezauważalnie spychana jest na półkę antykwariatu. Czy to nieuchronne? Tak. Jest tylko kwestią czasu, kiedy miejsce papierowych mediów zajmą ich cyfrowe odpowiedniki czy namiastki.
Jaki zatem według Gołębiewskiego kształt ma przybrać książka w przyszłości? Będzie cyfrowym plikiem wprowadzanym do sieci przez autora i odbieranym bezpośrednio przez czytelnika – tak wygląda to w skrócie. Pośrednicy wykluczeni, można by zażartować gorzko. Wydawca, drukarz, księgarz, bibliotekarz nie będą potrzebni do rozpowszechniania „no future book”. Przedstawiciele tych profesji bronią się, wysuwając argumenty mniej lub bardziej zasadne: wydawca dba o jakość tekstu i pilnuje przestrzegania praw autorskich; tylko drukarz może dobrze pokazać kolorowy album; jedynie doświadczony i fachowy księgarz udzieli specjalistycznej porady; dzięki bibliotekarzowi łatwiej znajdziemy poszukiwany tytuł. Uważna lektura książki zmusza jednak do zastanowienia nad wagą owych kontrargumentów. Łukasz Gołębiewski cytuje amerykańską psycholog Karen Horney: „Człowiek czepia się kurczowo wygodnych iluzji na swój temat”. Jej wypowiedź pasuje do zachowania przedstawicieli zagrożonych profesji. Ich argumenty są słuszne, ale już passé – nawet dziś, gdy wysuwane przez Gołębiewskiego wizje są wciąż tylko projekcjami przyszłości.
[srodtytul]Przyzwyczajenia się zmienią [/srodtytul]
Nadchodzi ona jednak nieubłaganie. Nie da się już żadną miarą powstrzymać. Autor pisze o ciągłej niedoskonałości czytników umożliwiających wygodną i niemęczącą lekturę ściąganych z Internetu plików, a także pobieranie z sieci wizerunków postaci czy obiektów wymienionych w czytanej książce. Ale sprzedaż czytników rośnie. Papyless, japoński dystrybutor e-booków, ogłosił, że ich rynek w tym kraju sięgnął w 2007 roku 150 mln dolarów, a sprzedaż telefonów komórkowych pozwalających na lekturę komiksów przewyższyła sprzedaż podobnych urządzeń opartych na technice PC. Co również może się zmienić – z czytnikami takimi jak Sony Leader, iLiad, Cybook, Hanlin, FLEPia, Kindle, GEr2 i zapowiadanymi na ten rok BeBook, Astak Mentor i Readius konkurować zaczynają małe i tanie komputery przenośne. Te netbooki (np. Asus Eee, Dell E, Acer Aspire, CloudBook czy HP MiniNote) mają ekrany podobnej wielkości jak czytniki (od 6 do 9 cali) i służą głównie korzystaniu z Internetu – w tym lekturze pobranych z sieci e-booków.
Dostępne na naszym rynku czytniki – holenderski iLiad i amerykański Cybook – nie zastąpią jeszcze długo domowej biblioteki, ale nadają się świetnie do zabrania w służbową podróż lub na wakacje. (Bardzo by mi się przydały tego lata, gdy trafiłem do miejscowości, w której ludzi było kilkanaście tysięcy, ale księgarnia jedna i z nader skromną ofertą.) Ważą niewiele, ich pamięć obejmuje wieleset tytułów, prócz lektury książek pozwalają na kontakt ze światem via Internet, robienie odręcznych notatek, zapisywanie dokumentów. Na ich niezbyt dużych ekranach (6-calowy u Cybooka, 2 cale większy u iLiada) można bez wysiłku czytać tekst. Oczywiście nie poczujemy zapachu farby ani szorstkości papieru, na co zwracają uwagę orędownicy książki drukowanej. I może człowiek leżący na kocu czy zagłębiony w fotelu z elektronicznym czytnikiem w ręce wygląda głupio, ale podobnie dziwił laptop, palmtop, iPod…