Talleyrand. Łajdak z klasą?

Poprzedni tydzień spędziłem w Paryżu, a ściśle mówiąc – w Wersalu. Nawdychałem się do woli „odeur de Paris", zanurzyłem w historii Francji z całą jej wielkością, potęgą i chwałą, pogoda była przecudowna, ponad 20 stopni Celsjusza – no, istna bajka.

Publikacja: 02.04.2011 01:01

Talleyrand. Łajdak z klasą?

Foto: ROL

Na Okęciu stopni w tej samej skali było dwa, bodaj plus, przed domem bielił się śnieżek, a w telewizorze na dzień dobry ujrzałem Julię Piterę. Nie pozostało mi nic innego, jak pokrzepić się lekturą, która – po pierwsze – wzmocniłaby mnie patriotycznie, po drugie zaś – proporcjonalnie – wyhamowała narastające we mnie do gargantuicznych rozmiarów uwielbienie dla Francji i wszystkiego co z tą niegdyś „umiłowaną córą Kościoła" (ale jaja!) związane. Pomóc mógł tylko Waldemar Łysiak.

Jego „Talleyranda" przeczytałem zaraz po wydaniu (Nobilis, Warszawa 2007), ale że działo się to w zgoła innych okolicznościach przyrody, dopiero teraz naprawdę ją przeżyłem. A jest to rzecz niezwykła, bo po pierwsze – biografia człowieka, także ze względu na stopień skurwysyństwa, wyjątkowego, po drugie – fantastyczny fresk epoki, która miała rzutować na wszystko, co stało się potem („Żydowski historyk Izrael Eldat – pisze Łysiak – stwierdza dziś nie bez sensu: »Ostatni kamień wyrwany przy burzeniu Bastylii posłużył jako pierwszy kamień do budowy komory gazowej w Auschwitz"), a po trzecie – opowieść o tym, jaką rolę w życiu odgrywają trzy żywioły: władza, pieniądze i seks.

Książę Karol Maurycy de Talleyrand-Périgord przez Bonapartego nazwany był „gównem" i „łajnem w jedwabnym pończochach", co nie przeszkodziło mu uczynić go swoim najbliższym współpracownikiem i beneficjentem. Mógł cesarz na zesłaniu biadać: „Jeszcze dziś panowałbym, gdybym w odpowiednim czasie powiesił Fouchégo i Talleyranda", ale to były spóźnione żale. Na pewno nie wiedział  o tym, że Talleyrand, książę Benewentu, pozostawał – jak byśmy dziś powiedzieli – jako TW na petersburskim żołdzie, ale to źle świadczy przede wszystkim o cesarskich służbach specjalnych.

„Talleyrand nie wyświadczył mi żadnej ważnej przysługi. I wbrew temu, co pan właśnie rzekł – tłumaczył Napoleon hrabiemu de Molé w 1813 roku – nie uważam go za człowieka bardzo mądrego. Niszczył każde swoje środowisko: kler, szlachtę. Ożenił się z debilną kurtyzaną, budząc śmiech całej Europy. Łapownictwem zyskał rozgłos największego złodzieja świata. I pomimo to stale jest goły! Ciągle musiałem wydobywać go z długów, nawet teraz spłacam jego długi, panie hrabio.

– Ale przyzna Wasza Cesarska Mość, że... jest to człowiek czarujący i wykwintny mistrz konwersacji – powiedział de Molé.

– Bez dwóch zdań! – zgodził się Napoleon. – W tym leży jego siła i on świetnie to wie, łobuz".

„Łobuz" był księdzem katolickim, przyjął święcenia kapłańskie, został biskupem Autun. Nie przeszkodziło mu to w 1790 roku zażądać w Zgromadzeniu Narodowym konfiskaty majątku kleru. W nagrodę został, nie na długo wprawdzie, przewodniczącym Zgromadzenia.

Z wdziękiem Marii Antoniny tłumaczył kiedyś Vitrollesowi: „Baronie, doradzę panu coś. Nigdy nie trzeba być biedakiem. Ja zawsze byłem bogaty, proszę pana". Bo i miał po temu możliwości. Nasi posłowie, specjaliści od cmentarnych spotkań, winni się od niego uczyć. Jego roczne pobory jako księcia Benewentu wynosiły 650 tys. franków, z łapówek inkasował co roku 5 milionów. Ręce zginały mu się do siebie do samego końca. Miał

80 lat, gdy w 1834 roku na konferencji londyńskiej przy ustalaniu granic Belgii wziął od przedstawiciela króla Holandii 20 tys. funtów szterlingów. Najprawdopodobniej znacząco wzbogacił swoje dochody, sprzedając Luizjanę Stanom Zjednoczonym. Francja żądała 80 milionów franków, dostała 54. Ile trafiło do kieszeni Talleyranda?

W zasadzie rżnął wszystko, co się ruszało, ale im bliższe to „coś" było dworowi, tym lepiej. Swoje kochanki traktował ściśle instrumentalnie, może poza ostatnią – „Cyganeczką", żoną jego bratanka Edmunda, Dorotą Kurlandzką juniorką (wcześniej ochoczo chędożył jej matkę). No ale był już wtedy nad grobem. Znacznie wcześniej wykorzystał koneksje pani de Sta?l, by powrócić do wielkiej polityki za Barrasa, kiedy mogło się zdawać, że jest już dla Francji stracony. W końcu ledwie uszedł z życiem, w ostatniej chwili uciekając przed gilotyną do Anglii, skąd zresztą niebawem go wykopano, i przez 25 miesięcy tułał się po Ameryce. A że głowy nie położył na szafocie, zawdzięcza Dantonowi. Ten bowiem, w przeciwieństwie do Robespierre'a, nie był nieprzekupny.

Jedno wielkie dzieło Talleyranda to kongres wiedeński, na którym dzielił i rządził, drugie to – jak pisze Waldemar Łysiak – jego naturalny syn, sławny malarz Eugeniusz Delacroix. Dzieci miał zresztą więcej, wszystkie – można by rzec – nieoficjalne.

Od dzieciństwa był kaleką, miał prawą stopę szpotawą, kobiety lgnęły jednak do niego, co nieco dziwi, gdyż plotkowano, że jeśli czymś wykazywał się w łóżku, to jedynie perwersyjnością, gdyż sił witalnych mu nie stawało. Ale kochanek mu nie brakowało, a i rajfurzył umiejętnie. Bonaparte wspominał: „To Talleyrand dostarczył mi panią Walewską, wcale się zresztą nie wzbraniała. Ten człowiek zawsze miał kieszenie pełne kobiet".

O Polsce urzędowo mówił dobrze, a nawet z atencją, po cichu zaś utrzymywał, że „Polacy to naród do niczego niezdatny". Denerwował się też: „Z nimi nie można się bawić, trzeba się nimi bawić! Każdy Polak, z którym grałem w karty, oszukiwał!". Jak na starego szulera to wyznanie aż śmieszne.

W sumie jednak śmieszny nie był, straszny raczej. Zdradził – wylicza autor „Talleyranda" – „Kościół dla antychrześcijańskiego Terroru Rewolucji, Burbonów dla jakobinów, jakobinów dla Dyrektoriatu, Dyrektoriat dla Napoleona, Napoleona dla Burbonów, wreszcie Burbonów, drugi raz, dla Orleanów. Usprawiedliwiał się »racjami wyższymi«". Gdy zmarł w wieku 84 lat, w pogrzebie wzięła udział rodzina królewska, „cały Paryż, cała Francja i pół Europy". Niesiono poduszkę z koroną książęcą przed „sześciokonnym megakarawanem zdobionym herbem Périgordów i dewizą »Tylko Bóg« (choć cichaczem kpiono, że »byli tam wszyscy prócz Boga«)".

Snując swoją opowieść o, jego zdaniem, numerze 1 w dziejach polityki stosowanej, Waldemar Łysiak nie tai żadnego z szalbierstw swojego bohatera czy antybohatera. Nie kryje, że był  łapówkarzem, łgarzem, rozpustnikiem i zdrajcą. Swoją książkę autor zadedykował politykom. Czy polskim? Ci, którzy sprawują władzę, wysnują z lektury „Talleyranda" ten jedynie wniosek, że trzeba trzepać kasiorę szybciej i bezczelniej. I pytlować jęzorem jeszcze bardziej bez sensu, bo i tak nikt nie bierze serio tego, co mówią. Nawet do łba jednemu czy drugiemu (proszę wstawić sobie nazwisko ulubieńca, podpowiadam „hrabiego" Niesiołowskiego) nie przyjdzie, że w przeciwieństwie do nich ten sukinsyn Talleyrand miał jedno – klasę.

Na Okęciu stopni w tej samej skali było dwa, bodaj plus, przed domem bielił się śnieżek, a w telewizorze na dzień dobry ujrzałem Julię Piterę. Nie pozostało mi nic innego, jak pokrzepić się lekturą, która – po pierwsze – wzmocniłaby mnie patriotycznie, po drugie zaś – proporcjonalnie – wyhamowała narastające we mnie do gargantuicznych rozmiarów uwielbienie dla Francji i wszystkiego co z tą niegdyś „umiłowaną córą Kościoła" (ale jaja!) związane. Pomóc mógł tylko Waldemar Łysiak.

Pozostało 92% artykułu
Literatura
Stanisław Tym był autorem „Rzeczpospolitej”
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Literatura
Reiner Stach: Franz Kafka w kleszczach dwóch wojen
Literatura
XXXII Targi Książki Historycznej na Zamku Królewskim w Warszawie
Literatura
Nowy „Wiedźmin”. Herold chaosu już nadchodzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Literatura
Patrycja Volny: jak bił, pił i molestował Jacek Kaczmarski