Prawdę mówiąc nie da się tego czytać. Nudne, niejasne, pozbawione dialogów i bohaterów – „Góry Parnasu" są wszystkim, czym powieść być nie powinna. Nawet przebrnięcie przez tych kilkadziesiąt stron wybranych przez redaktora z rękopisu to męka. Najciekawsze są wstęp Miłosza i posłowie Agnieszki Kosińskiej, która tekst znany tylko specjalistom przygotowała do druku, dokonała selekcji materiału i objaśniła. Bez jej komentarzy ciężko byłoby się połapać, co autor chciał powiedzieć. Co do wstępu, to wydaje się zaskakujące, że Miłosz napisał wprowadzenie do niedokończonej książki, bo w takiej sytuacji spodziewamy się raczej, że gwałtownie zarzucił pracę i o całej sprawie zapomniał. Tu jest jednak inaczej, zapewne dlatego, że przygotowywał „Góry Parnasu" do druku w Instytucie Literackim. W końcu schował tekst w archiwum, po lekceważącym potraktowaniu go przez Jerzego Giedroycia. Twórca „Kultury" nazwał rzecz „nie bardzo udaną próbą powieściową", choć docenił „zabawnie wprowadzony nowy genre". Wszystko się zgadza. Książę Redaktor czasem się mylił w ocenie dzieł literackich, ale w tym wypadku miał stuprocentową rację.
Antyutopia
Zawsze tęskniłem do formy bardziej pojemnej, która nie byłaby zanadto poezją ani zanadto prozą" – pisał Miłosz w „Ars poetica", jednym ze swoich najważniejszych wierszy. Czy próbę powieściową można potraktować jako jeden z etapów tego poszukiwania? Jak najbardziej. Doprawdy ciężko uznać „Góry Parnasu" za powieść sensu stricte. Jeśli pasuje do nich jakieś określenie spośród tych, które zwykliśmy stosować wobec książek, to raczej należałoby mówić o powieściowym eseju, choć chyba jeszcze odpowiedniejsze byłoby określenie antyutopia, odsyłające nas do książek Huxleya, Orwella, Koestelera, a w jakimś stopniu również Witkacego. We wstępie Miłosz powołuje się nie na tych autorów, lecz na Stanisława Lema, którego „Solaris" daje jako przykład „znakomitej równowagi" między powieścią staroświecką a nowoczesną.
Ale ogólnie (i bardzo trafnie) stan tego gatunku literackiego diagnozuje jako fatalny. Zważywszy że tekst powstawał na przełomie lat 60. i 70. XX wieku, nie jest trudno to zrozumieć. W końcu mówimy o czasach, gdy zdawało się, iż klasyczna powieść umiera, triumfował nouveau roman, a na eksperymenty formalne nawrócił się nawet Jerzy Andrzejewski. Tłumacząc, dlaczego uznał wynik swojej pracy za „artystycznie wątpliwy", pisze Miłosz we wstępie, że „powieść współczesna, wyszkolona na strumieniach świadomości, monologach wewnętrznych itd., dręczona przez teorie strukturalne (...) zaprzeczyła swojej istocie, bo piekielna nuda, jaka emanuje z tych utworów, jest wroga samemu powołaniu narracji". Święta racja. Wspomnijcie państwo te słowa, czytając książki kilku wynoszonych pod niebiosa gwiazd polskiej literatury, które mimo językowej sprawności nie potrafią opowiedzieć najprostszej historii ani zainteresować nią czytelnika. Tak czy owak, dostrzegając ów kryzys klasycznej powieści, do której nie widział już powrotu, i jałowość eksperymentów, Miłosz wybrał science fiction, uznając je za gatunek najbardziej współczesny i najciekawszy formalnie. Gdyby mu się udało, mielibyśmy ciekawe dopełnienie jego powieściowej trylogii.
Bo przecież, choć słusznie uchodzi Miłosz za wielkiego poetę, może największego w XX-wiecznej polszczyźnie, i równie wielkiego eseistę, ma też całkiem udane przygody powieściowe. Zwłaszcza „Dolina Issy", w której wraca do czasów dzieciństwa, wciąż urzeka obrazem litewskiego dworu nawiedzonego przez duchy, dorastania bohatera i utraconej Arkadii. Ale i „Zdobycie władzy", opisujące instalowanie się w Polsce komunistów, ich sojusz z przedwojenną faszyzującą prawicą (Bolesławem Piaseckim), działania NKWD i intrygi w łonie władz Armii Krajowej może uchodzić za całkiem udaną powieść polityczną.
Publikując w latach 50. XX wieku, „Zdobycie władzy" i „Dolinę Issy" pokazywał Miłosz, że uważa powieść za dobre medium prezentowania idei. U progu lat 70. postanowił spróbować raz jeszcze. Być może dlatego, że ówczesny ideowy zamęt przypomniał mu najgorsze czasy zakażenia zachodnich elit stalinizmem, co obserwował, mieszkając we Francji po ucieczce z kraju (jako emigrant z komunistycznego kraju był zresztą ofiarą bojkotu zakochanych w komunizmie francuskich intelektualistów). Przyglądając się na uniwersytecie w Berkeley studenckiej rewolcie, latu miłości, protestom przeciw wojnie w Wietnamie, powstawaniu hipisowskich komun i powszechnej obecności narkotyków, był przerażony kierunkiem, w jakim zmierza Ameryka (a za nią cały świat zachodni, co do tego nie miał wątpliwości).