Kiedy wychodziłem z Teatru Muzycznego w Gdyni po „Gorączce sobotniej nocy" zaadaptowanej przez Roberta Stigwooda, nuciłem nie hity zespołu Bee Gees, które słyszałem na scenie w przekładzie Daniela Wyszogrodzkiego, lecz utwór Wojciecha Młynarskiego „Ogrzej mnie". Słowa „Memu ciału wystarczy 36 i 6, mojej duszy potrzeba znacznie więcej" brzmiały jak diagnoza spektaklu. A następne zaś: „Blada kuzynko, Melpomeno, jedną zagraną dobrze sceną rozpal, rozpal mnie" były jak prośba do reżysera i aktorów. A tu nic. Zupełnie nic.
„Gorączka sobotniej nocy" to żadna tam gorączka, raczej totalne wyziębienie. Siedzę na najlepszym z możliwych miejsc i patrzę, jak na scenie „kombinują, badają czy pies to, czy to bies, a mej duszy radości ciągle brak".
To już ostatni cytat z Młynarskiego, a teraz proza życia. Tytuł „Gorączka sobotniej nocy" z pewnością będzie magnesem dla widzów, bo to inscenizacja słynnego filmu muzycznego, z końca lat 70., jednego z tych, które zna cały świat. Historia 19-latka Tony'ego Manero, który uwielbia tańczyć, a jednocześnie doświadcza kryzysu związanego z wchodzeniem w dorosłość, to historia buntu, który przeżywa wielu młodych ludzi.
Tony ma świadomość, że porusza się na krawędzi dwóch światów. Tego prozaicznego, codziennej pracy w sklepie z farbami, ustawicznych konfliktów z rodziną. To świat pozornych wartości, w którym nie ma miejsca na miłość, najwyżej na szybki seks, alkohol i narkotyki. I jest świat tańca, który daje ukojenie i dla Tony'ego Manero staje się pasją i filozofią życia.
Opowieść usytuowana w latach 70. była oczywiście świadectwem swojej epoki, ale dziś przypomniana mogłaby stać się czymś znacznie ważniejszym niż sentymentalną powtórką z rozrywki.