Gdy występuje na żywo, robi duże wrażenie: tyle w niej siły, zmysłowości, jakby naraz wstąpiły w nią Josephin Baker, Tina Turner i Billie Holliday. Śpiewa mocno, czysto i pięknie. Im bardziej dynamiczna kompozycja, tym więcej wyzwala w sobie energii i seksapilu. Ma coś, czego większości młodych gwiazd brakuje: jest stworzona do życia na scenie.
Do tego pisze świetne piosenki i teksty, dostała już dziesięć statuetek Grammy oraz (jako pierwsza Afroamerykanka) prestiżowe wyróżnienie amerykańskiej gildii autorów. Ale sama prowadzi karierę tak, jakby wymiar artystyczny liczył się dla niej najmniej.
W rozmaitych notkach biograficznych 27-letnia Beyoncé Knowles figuruje jako: wokalistka, kompozytorka, producentka, autorka tekstów, aktorka, projektantka mody i... przedsiębiorca. To ostatnie określenie jest kluczowe, bo wszelkie twórcze umiejętności służą jednemu - zarabianiu pieniędzy. Knowles traktuje muzykę użytkowo, jak budulec, z którego powstaje jej finansowe imperium. Tak jakby bez tego ekonomicznego aspektu śpiewanie nie miało sensu. Nowa płyta dobrze to ilustruje.
Na podwójnej płycie „I Am... Sasha Fierce” bogini współczesnego r&b serwuje siebie w dwóch wcieleniach: łagodno-nastrojowym (ballady) i zmysłowo-gwałtownym (taneczne rytmy). To pierwsze, jak przekonuje sama Beyoncé, pokazuje prawdę o niej, drugie jest prezentacją jej scenicznego alter ego. Można by wokalistce gratulować, że zdecydowała się na koncept album, czyli ambitny projekt muzyczny. Tyle że towarzysząca płycie „filozofia” jest raczej strategią marketingową.
Nastrojowa Beyoncé lepiej przemówi do swego wiernego elektoratu: młodych kobiet. Natomiast klubowe piosenki skomponowane zostały tak, że brzmią jak gotowe dzwonki telefonów komórkowych, będą więc gratką dla nastolatków. Bardziej erotyczne i drapieżne utwory z drugiej płyty prędzej spodobają się też mężczyznom, którym Beyoncé jawi się - także w wyniku skutecznej strategii - jako ikona seksu.