Superkobieta na sprzedaż

Kariera Beyoncé Knowles pokazuje, że talent jest dziś muzyce rozrywkowej nieważny. Bo choć to bardzo zdolna wokalistka, woli, byśmy widzieli w niej sprawną bizneswoman i luksusową markę.

Publikacja: 30.11.2008 00:01

Beyoncé Knowles

Beyoncé Knowles

Foto: AFP

Gdy występuje na żywo, robi duże wrażenie: tyle w niej siły, zmysłowości, jakby naraz wstąpiły w nią Josephin Baker, Tina Turner i Billie Holliday. Śpiewa mocno, czysto i pięknie. Im bardziej dynamiczna kompozycja, tym więcej wyzwala w sobie energii i seksapilu. Ma coś, czego większości młodych gwiazd brakuje: jest stworzona do życia na scenie.

Do tego pisze świetne piosenki i teksty, dostała już dziesięć statuetek Grammy oraz (jako pierwsza Afroamerykanka) prestiżowe wyróżnienie amerykańskiej gildii autorów. Ale sama prowadzi karierę tak, jakby wymiar artystyczny liczył się dla niej najmniej.

W rozmaitych notkach biograficznych 27-letnia Beyoncé Knowles figuruje jako: wokalistka, kompozytorka, producentka, autorka tekstów, aktorka, projektantka mody i... przedsiębiorca. To ostatnie określenie jest kluczowe, bo wszelkie twórcze umiejętności służą jednemu - zarabianiu pieniędzy. Knowles traktuje muzykę użytkowo, jak budulec, z którego powstaje jej finansowe imperium. Tak jakby bez tego ekonomicznego aspektu śpiewanie nie miało sensu. Nowa płyta dobrze to ilustruje.

Na podwójnej płycie „I Am... Sasha Fierce” bogini współczesnego r&b serwuje siebie w dwóch wcieleniach: łagodno-nastrojowym (ballady) i zmysłowo-gwałtownym (taneczne rytmy). To pierwsze, jak przekonuje sama Beyoncé, pokazuje prawdę o niej, drugie jest prezentacją jej scenicznego alter ego. Można by wokalistce gratulować, że zdecydowała się na koncept album, czyli ambitny projekt muzyczny. Tyle że towarzysząca płycie „filozofia” jest raczej strategią marketingową.

Nastrojowa Beyoncé lepiej przemówi do swego wiernego elektoratu: młodych kobiet. Natomiast klubowe piosenki skomponowane zostały tak, że brzmią jak gotowe dzwonki telefonów komórkowych, będą więc gratką dla nastolatków. Bardziej erotyczne i drapieżne utwory z drugiej płyty prędzej spodobają się też mężczyznom, którym Beyoncé jawi się - także w wyniku skutecznej strategii - jako ikona seksu.

W nowych piosenkach Beyoncé reklamuje siebie jak atrakcyjny gadżet, dostosowany do wymogów nowoczesnych technologii. W „Video Phone” śpiewa: „Naciśnij »nagrywanie«, a pozwolę się sfilmować”, w innym utworze przedstawia się jako kobieta przedsiębiorcza, poleca też ubrania marki Deréon, czyli domu mody, który nazwę wziął od kreolskiego nazwiska jej babci. Z talentu Beyoncé żyje dziś cała rodzina (ojciec jest menedżerem, matka – autorką kostiumów, siostra – początkującą wokalistką). Tą zbiorową karierą nie rządzi przypadek – została skrupulatnie zaplanowana.

Kim jest Beyoncé, właściwie nie wiemy. W jej biografii nie ma żadnych intrygujących wątków ani luk. Zamiast siebie, wokalistka rzuca mediom na pożarcie nieskazitelny wizerunek. Nieustannie towarzyszą jej kamery i fotoreporterzy, ale skandale – nigdy. Pozostaje wierzyć, że naprawdę jest pracowitą i dobrze prowadzącą się dziewczyna, dziś już zamężną z raperem Jayem-Z. I odporną na choroby wielkich sław. Żadnych załamań nerwowych, niekontrolowanych zachowań ani choćby drobnych wpadek. Lada dzień na amerykańskie ekrany wejdzie film „Cadillac Records”, w którym zagrała uzależnioną od heroiny legendę bluesa – Ettę James. W wywiadach opowiada, jak trudno było jej zagrać scenę ćpania i fragmenty, w których jej postać stawała się agresywna, przeklinała. Bo Beyoncé, jaką widujemy, jest idealna, niemal święta.

A naprawdę znamy tylko kilka faktów: urodziła się w Teksasie jako córka afroamerykańskiego biznesmena i kreolskiej stylistki. Rodzice wpajali jej wiarę w Boga i przekonanie, że o człowieku świadczy ciężka i uczciwa praca. Jako kilkuletnia dziewczynka chodziła już na lekcje śpiewu, baletu i tańca jazzowego. Pierwszy konkurs talentów wygrała, gdy miała siedem lat. Zaśpiewała wtedy „Imagine” i wywołała owację na stojąco. Dwa lata później była już liderką grupy Destiny's Child, która stała się najpopularniejszą żeńską formacją w historii. Od 1998 do 2004 roku trio nagrało cztery płyty, które rozeszły się w nakładzie 50 milionów egzemplarzy. Szybko wylansowały specyficzne brzmienie: nowoczesne r&b, dynamiczne i seksowne, wzbogacone o feministyczny przekaz. Było jasne, że dla najbardziej utalentowanej i najpiękniejszej spośród nich Beyoncé to tylko przystanek na drodze do indywidualnego sukcesu.

Jako solistka rozwija stworzony z zespołem koncept superkobiety: wszechstronnej, niezależnej, wyzwolonej i silnej, a jednocześnie kochającej i wrażliwej. Promuje w piosenkach ideał, który sama uosabia. Jest dziewczyną ze snów, obiektem westchnień i zachwytów. Jak kiedyś Michael Jackson, coraz bardziej oddala się od realnego świata. Nie kupiła jeszcze Neverlandu, ale na potrzeby promocji nowej płyty przywdziewa futurystyczne, komiksowe kostiumy i zapowiada, że teraz chce zagrać w filmie „Wonder Woman” – opowieści o cudownej, nadludzko silnej kobiecie. Z czasem Beyoncé mniej kojarzy się z muzyką, coraz wyraźniej – z zachłannością i przesadą. A wystarczyłoby, gdyby śpiewała.

[ramka][b]Dwie płyty, a sukces połowiczny [/b]

Rozdzielając album na dwie płyty – spokojną i dynamiczną, Beyoncé wyświadczyła sobie niedźwiedzią przysługę. Gdybym nie słuchała pięciu ballad z rzędu, może umknęłoby mi, że są monotonne. Naprawdę udały się dwie: „If I Were A Boy” – jedyna, na której zachowało się soulowe ciepło i wyraziste emocje, oraz „Satellites” – minimalistyczna, z „kosmicznym” brzmieniem pasującym do słów o uczuciowym oddaleniu o miliardy lat świetlnych. Natomiast zimne „Halo” to już kalka przeboju Rihanny „Umbrella”, a „Disappear” i „Broken-Hearted Girl” są jak odbitki ze starej kliszy: blade, wtórne.

Na drugim krążku znalazło się więcej kompozycji napisanych przez samą Beyoncé. Przeistacza się, jakby nagle przybyło jej odwagi i wyobraźni. Poza okropną, atakującą ordynarnymi syntezatorami „Radio”, jest dobrze. Pobudzająca „Single Ladies” to nowoczesna wersja tanecznego r&b, a „Diva” – żeńska wersja luksusowego hip-hopu. W „Video Phone” słychać nietypowo przetworzony jamajski dancehall, a w „Sweet Dreams” słychać syntetyczny pop.

Teksty są słabsze niż na poprzednich płytach, bo mniej oryginalne i celowo uproszczone. Miłośnicy współczesnego rhythm and bluesa powinni też pamiętać, że o ile wszystko kręci się tu wokół rytmu, o tyle bluesa nie ma śladu.

[i]Beyoncé „I Am... Sasha Friece”, Sony BMG, 2008[/i] [/ramka]

Gdy występuje na żywo, robi duże wrażenie: tyle w niej siły, zmysłowości, jakby naraz wstąpiły w nią Josephin Baker, Tina Turner i Billie Holliday. Śpiewa mocno, czysto i pięknie. Im bardziej dynamiczna kompozycja, tym więcej wyzwala w sobie energii i seksapilu. Ma coś, czego większości młodych gwiazd brakuje: jest stworzona do życia na scenie.

Do tego pisze świetne piosenki i teksty, dostała już dziesięć statuetek Grammy oraz (jako pierwsza Afroamerykanka) prestiżowe wyróżnienie amerykańskiej gildii autorów. Ale sama prowadzi karierę tak, jakby wymiar artystyczny liczył się dla niej najmniej.

Pozostało 90% artykułu
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Muzeum otwarte - muzeum zamknięte, czyli trudne życie MSN
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Program kulturalny polskiej prezydencji w Radzie UE 2025
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Laury dla laureatek Nobla